Na początku lutego jak zwykle był u mnie ksiądz z wizytą „po kolędzie”. Mamy z żoną taki zwyczaj, że księdza zawsze przyjmujemy – ona jest osobą wierzącą, ja, formalnie również katolik, najpełniej odnajduję się w paradoksalnej formule Camusa: „Nie wierzę w Boga, nie jestem ateistą”.
Piszę o tej wizycie duszpasterskiej, bo była dla mnie miarą stanu Kościoła katolickiego w Polsce. W jej trakcie jak na dłoni było widać, jakie sprawy są dla Kościoła ważne, a jakie nie; na jakich chce się koncentrować, a jakie uważa za mało istotne.
Co takiego zatem się zdarzyło? Niby nic, a jednak coś, co jest mocniejsze, bardziej znaczące, niż uczone debaty czy wielostronicowe analizy na temat kondycji Kościoła w Polsce. Otóż zanim z ust księdza padło słowo „Jezus”, pojawiło się na nich słowo „gender” w negatywnym kontekście, rzecz jasna.
Powiem od razu, że entuzjastą gender nie jestem, ani zagorzałym jego (jej?!) przeciwnikiem. Nie przeszkadzają mi badania nad społeczną rolą płci, ale roszczenia, abym pod rygorem bycia uznanym za szowinistę lub wsteczniaka musiał używać językowych potworków typu „ministra” czy „filozofka” najnormalniej w świecie mnie irytują. Zresztą, przyznam szczerze, nie bardzo wiem, co to właściwie jest gender. Zdaje mi się, że to amalgamat bardzo różnych i nie zawsze zgodnych ze sobą prądów – od dziedziny badań naukowych aż po zaprawiony ideologią ruch polityczny.
Kiedy jednak ksiądz w pierwszym lub drugim zdaniu duszpasterskiej wizyty ostrzegł mnie i moją rodzinę przed tym diabelskim narzędziem, nie omieszkałem, właśnie ze względu na moją niewiedzę, kontrastującą ostro z doskonałym poziomem znawstwa naszego gościa, zapytać, co mianowicie jest w nim diabelskiego.
W odpowiedzi – i to kolejny przykład tego, co Kościół interesuje, a co nie; na czym się księża znają dobrze, a na czym słabo – usłyszałem krótką tyradę, w której katolicki duszpasterz, powołując się wyłącznie na autorytet nowoczesnej biologii oraz badania nad budową mózgu, tłumaczył, że tego, co gender postuluje nie da się pogodzić z fizyczną naturą człowieka.
Coraz bardziej poirytowany, ryzykując przemienienie wizyty duszpasterskiej w kółko dyskusyjne, zaprotestowałem, że to materializm, a od księdza oczekiwałbym czegoś o duchu, że zamiast o gender z Warszawki chciałbym usłyszeć coś o Jezusie z Nazaretu. Ksiądz odpowiedział mi mętnie, sugerując w swoim pozbawionym struktury wywodzie, że w materii odbija się przecież Boski porządek świata. Nasuwające się pytanie, czy zamiast chodzić do kościoła lub na kółko różańcowe nie byłoby lepiej zapisać się na kurs biologii lub fizyki kwantowej, zachowałem dla siebie uznając, że dalsza dyskusja jest bezprzedmiotowa.
Dalej wizyta przebiegała już zgodnie z ustalonym „torem jazdy”. „Czy chodzicie regularnie do kościoła?”. „Nie”. „Oj, niedobrze”. W tym miejscu nastąpił wtręt na temat wiecznego potępienia, jakie grozi niepraktykującym katolikom. Swoją drogą, był to zapewne jedyny punkt wizyty, w którym byłem się gotów z duszpasterzem zgodzić. „Wierzący niepraktykujący” to wyjątkowo nieciekawa postać. Lepiej odwrotnie: „Praktykujący niewierzący”. Postanowiłem więc, że w tę właśnie stronę zamierzam się rozwijać. Pożegnaliśmy się z księdzem w dobrej atmosferze – przede wszystkim chyba dlatego, że obie strony cieszyły się, że już mają to za sobą.
Gdy duszpasterz znalazł się za drzwiami, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że z Panem Bogiem i księżmi jest dokładnie tak jak z wojną i wojskowymi w znanym powiedzeniu. Tak jak wojna to sprawa zbyt poważna, by pozostawić ją wojskowym, tak i Pana Boga nie można pozostawić klerykom. I to bynajmniej nie dlatego że są integrystami czy nawet fundamentalistami. Raczej z tego powodu, że wśród księży coraz rzadziej spotkać można chrześcijanina. Większość to poganie w sutannach.