Fakt, że zdarzyło mi się kilka razy rozmawiać z Jerzym Trelą, jedną rozmowę przeprowadziłem na potrzeby gazety, drugą zaś na antenie radiowej Dwójki i fakt, że pan Jerzy zdaje się mnie obdarzać sympatią, uważam za jeden z nie tak wielu wystarczających dowodów na to, że nie pomyliłem się lata temu postanawiając zająć się opisywaniem teatru.

Szczególnie owa radiowa rozmowa stanowiła zdarzenie osobliwe, zaś dla początkującego na antenie dziennikarza ekstremalne. Ja w warszawskim studiu, Jerzy Trela w krakowskim, zatem się nie widzimy. Zadaję pytanie, w uszach mam długą ciszę. Cisza kilku sekundowa w radiu zdaje się wiecznością. Od razu myśli – co, zerwało się połączenie? Nic z tych rzeczy. Po prostu mój rozmówca przed odpowiedzią zastanawiał się przez krótki czas. Wytłumaczono mi potem i sam to usłyszałem, że cisza też ma swój wymiar i smak. Nie każdy na szczęście bombarduje słowami. Jerzy Trela nie.

Publicznie wypowiada się bardzo rzadko. Listopadowy konflikt w krakowskim Narodowym Starym Teatrze nie sprowokował go do formułowania gorących komentarzy. Dopiero teraz zdecydował się mówić, a wywiad przeprowadzony przez Donatę Subbotko w ostatnim magazynie świątecznym „Gazety Wyborczej”  (nr 62/2014) uważam za najważniejszą wypowiedź nie tylko o teatrze zapewne na przestrzeni kilku ostatnich lat.

Jerzy Trela 5 stycznia wraz z Anną Polony zagrał ostatni spektakl na deskach Starego Teatru. Do dziś nie mogę sobie darować, że nie widziałem tego przedstawienia tylko po to, by być wówczas blisko dwojga wielkich artystów i w ten sposób pokazać z nimi jednomyślność. Podobno było pięknie, wielkie wzruszenie i kwiaty, kwiaty. Od wszystkich tylko nie od dyrekcji Starego Teatru. Widać Jan Klata nie lubi takich ceremonii, skoro nie zdobył się na to, aby publicznie Polony i Treli podziękować.

Kiedy ktoś pluje w twarz komuś bliskiemu, trzeba odpowiedzieć. Przyzwoitość, nic mniej i nic więcej. | Jacek Wakar

W rozmowie z Subbotko (to jest prawdziwa, niekwestionowana mistrzyni tego gatunku, wielki szacunek) Jerzy Trela tłumaczy powody swego odejścia z teatru, w którym zagrał dziesiątki wspaniałych ról, spędził w nim czterdzieści trzy lata, „zostawił serce”. „Młodzi mają prawo do buntu, do obrażania starych, ale ja już nie we wszystkim się mieszczę” – mówi aktor. I dalej: „Nie mogę nie zareagować, kiedy poniewierają bliskiego mi człowieka, ojca chrzestnego mojej córki”. Oczywiście, u Treli tak znaczy tak, nie znaczy nie. Są sytuacje, gdy nie ma miejsca na odcienie szarości.

Mówi Trela, że nie chodziło mu nawet o artystyczne decyzje Jana Klaty w Starym Teatrze, ale o rzeczy innej natury. Podczas firmowanego przez Stary Teatr performance’u „Zamach na Swinarskiego” próbowano włączyć jego śmierć w kontekst resentymentu smoleńskiego, używając do tego nazw IPN oraz Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Tak dla żartu, by było ciekawiej. Słyszałem wcześniej o tym ekscesie. Żenada sięgnęła apogeum – myślałem.

Druga akcja nazywała się „Transmigracja Konrada Swinarsky’ego” i dotyczyła losów artysty na pustyni pod Damaszkiem. Miało to być inspirowane twórczością Philipa Dicka, Pier Paolo Pasoliniego i Józefa Nasierowskiego. Dlaczego Swinarski? – pyta Trela i wyciąga z żartów sygnowanych pośrednio przez szefów do niedawna jego sceny całkowicie normalny wniosek. Przypomina, że reżyser „Dziadów” i „Wyzwolenia” był ojcem chrzestnym jego dziecka. W jego argumencie brzmi niedzisiejsza niestety normalność. Kiedy ktoś pluje w twarz komuś bliskiemu, trzeba odpowiedzieć. Przyzwoitość, nic mniej i nic więcej.

„Dlatego złożyłem wypowiedzenie. Bez żadnych rozmów. Nikt do mnie nie zadzwonił ani ja do nikogo nie dzwoniłem. Kiedy przyszedłem do teatru zabrać swoje rzeczy, spotkałem na korytarzu dyrektora Klatę. Powiedziałem mu dzień dobry, odpowiedział. Tyle”. „Mało” – konstatuje Donata Subbotko. Czytam tę lakoniczną relację i mam na plecach ciarki. I myślę, że takie pożegnanie Jerzego Treli i Anny Polony znaczy więcej niż protesty widzów na spektaklu „Do Damaszku” w reżyserii Jana Klaty. Zrywa się ciągłość, upada tradycja. Rozumiana nie jako bezprzykładne oddawanie hołdów przeszłym pokoleniom, ale jako żywy dialog.

Tyle że nie jest nim wyłącznie idiotyczne szyderstwo, szukanie punktów zapalnych tam, gdzie ich nie ma, gdzie można by inaczej – wyżej, głębiej, mocniej. Dialogiem ze Swinarskim nie jest przypisywanie mu antysemityzmu, bo rację ma Jerzy Trela, że na czymś zupełnie innym zasadzała się obrazoburczość jego teatru. Można mnożyć kretyńskie żarty, nosić przed sobą makietę Starego Teatru, pokpiwać z narodowej sceny. Można rozebrać aktora i kazać mu grać przez pół godziny nago, a wcześniej nawet kazać poprosić o wyłączenie telefonów komórkowych. Można sprowadzić dialog z romantyzmem do serii przaśnych jaj. Tak właśnie robią Wiktor Rubin i Jolanta Janiczak w spektaklu „Towiańczycy”. Z offu słychać w nim głos Jerzego Treli z Wielkiej Improwizacji z „Dziadów” Swinarskiego. Wiadomo, jako relikt przeszłości i powód do żartów. Byłem, widziałem.

Można wszystko i prawie wszystko straciło znaczenie. Dlatego tak brzmią słowa Jerzego Treli. O „Towiańczykach” w Narodowym Starym Teatrze i tym podobnych bzdurach szybko zapomnimy. Słowa Treli zostaną, na szczęście.