W ostatnich tygodniach media mówiąc i pisząc o sprawach zagranicznych, odmieniają przez wszystkie możliwe przypadki słowo Krym, politycznie umiejscawiając go tu lub tam, obserwując kolejne posunięcia, zastanawiając się nad treścią telefonicznych rozmów, zawartością mniej czy bardziej oficjalnej korespondencji czy mnożąc domysły o właściwych w tej sytuacji reakcjach. Równie chętnie żonglują wyrażeniami takimi jak kryzys czy konflikt, w tle strasząc czasem potencjalną wojną, mimo iż od momentu blokady przez Rosję ukraińskiego portu mamy z nią de facto do czynienia. Jasne, trudno dziwić się tak daleko idącemu zainteresowaniu, chodzi wszak o szeroko rozumianą stabilność i bezpieczeństwo (choć wolałabym nie słyszeć szeptów „wróg u bram”). Drugą z pojawiających się wiadomości zagranicznych jest poszukiwanie malezyjskiego samolotu, na pozór odległe od naszych realiów, ale cóż, idzie kwiecień i samolotowe informacje znów będą na topie.
Tymczasem za naszą południową granicą Słowacy mogą znacząco zmienić obraz swojej polityki, ryzykując zmianę aktualnej linii, (w razie przegranej Fico) osłabienie Smeru, a w efekcie przesunięcie akcentów w stronę populizmu i nacjonalizmu. Najbliższa sobota, 29 marca będzie więc dla naszych południowych sąsiadów dniem ważnym. Wybiorą nowego prezydenta, który zastąpi urzędującego już dwie kadencje Ivana Gašparoviča, ale też ustalą porządek na swym politycznym podwórku.
W pierwszej turze – 15 marca – wystartowało czternastu kandydatów, ale od początku liczyło się tak naprawdę dwóch, z których jeden już może mówić o dużym sukcesie, zaś drugi nie powinien kryć głębokiego rozczarowania. Idźmy jednak po kolei.
Dwa tygodnie temu do politycznego boju stanęła miejscami egzotyczna, ale szeroka reprezentacja słowackiego społeczeństwa. Poza partyjnymi liderami pośród kandydatów mieliśmy zatem aktora, naukowca, kardiochirurga i byłego ambasadora Słowacji w Argentynie. Swojego przedstawiciela wystawiła oczywiście mniejszość węgierska, ba – była nawet jedna kobieta. Chyba nikt nie miał przy tym złudzeń, że jeśli dojdzie do drugiej tury (a tak się stało), to powalczy w niej aktualny premier Robert Fico. Dlaczego w ogóle wystartował, ryzykując tym samym stabilną pozycję swego rządu i partii, której do konstytucyjnej większości w słowackim parlamencie brakuje ledwie kilku głosów? Brak tu zadowalającego wyjaśnienia. Dość, że niektórzy wieszczyli, że wygraną ma w kieszeni, że oznaczałaby ona umocnienie się Smeru u władzy, ale – ku wielkiemu rozczarowaniu partii rządzącej – stało się inaczej. Liczono na 40 proc. głosów, więc 28 proc. było dużym rozczarowaniem. Przy stosunkowo niskiej frekwencji (43,4 proc.) i kampanii wyborczej, w której (z przyczyn tak tradycyjnych, aż oczywistych) rząd Fico stał się chłopcem do bicia, głosujący nie sprzedali skóry łatwo, zmuszając Fico i „tego drugiego” by jeszcze trochę powalczyli o ich przychylność.
Społeczeństwo wyznaczyło premierowi kontrkandydata nieco nieoczywistego, ale bardzo ofensywnie prowadzącego swoją kampanię, która pozwoliła mu stracić do premiera jedynie 4 proc. głosów (wynik 24 proc).
Andrej Kiska, bo o nim mowa, nie jest dla Słowaków postacią znikąd. Biznesmen, inżynier, a przede wszystkim filantrop, urodzony i mieszkający w Popradzie, tuż przy naszej granicy. Ojciec czwórki dzieci, człowiek bezpartyjny, deklarujący przeciwwagę dla rządzącej socjaldemokracji i (co w wyborach jest już chyba tradycyjną formułą) „przywrócenie zaufania do urzędu prezydenta”. Jak tu nie zaufać komuś, kto nie dość, że czaruje uśmiechem, rewitalizuje poczet gadających głów, to jeszcze buduje organizację charytatywną (Dobrý Anjel), wspierająca dzieci w trudnej sytuacji życiowej. Słowacy widzą w nim ideowca, który – w przeciwieństwie do Fico, który coraz mocniej dryfuje ku bezdrożom populizmu – najpewniej wierzy w demokratyczne ideały, a zatem daje im szansę by… w swoim państwie poczuli się nieco lepiej.
„Pierwszy niezależny prezydent”, bo tak reklamuje się Kiska, w drugiej turze nie jest bez szans. Mówi dokładnie to, co ludzie chcą usłyszeć. Że chce być przyzwoitym człowiekiem, który stoi po stronie przyzwoitych ludzi, a jako taki nie może milczeć, a dla dobra kraju musi stać ponad podziałami. Wskazuje miejsca bolesne i zapewnia, że poszuka rozwiązań w kwestii konkurencyjności Słowacji na rynkach międzynarodowych, ale też zajmie się sprawami wewnętrznymi Słowaków: polityką socjalną, dostępnością świadczeń medycznych, edukacją, systemem prawnym, mankamentami lokalnej demokracji etc., zaś w działalności swej będzie posiłkował się nie zapleczem politycznym (bo go nie ma), ale radami ekspertów. Brzmi niczym piękny sen, który Kiska streszcza w 12 punktach zawierających powody, dla których kandyduje. Czy jego sen o prezydenturze się ziści? Sondaże nie pozostawiają go bez szans, a badacze sugerują, iż może pozyskać głosy nie tylko wcześniej niezdecydowanych, ale przede wszystkim oponentów Fico, którzy już zacierają ręce na myśl nie tylko o przegranej premiera, ale i o jego potencjalnym politycznym problemie. Ten zaś oznaczałby dla nich nie tylko niezwiązanego z aktualną władzą prezydenta, ale i osłabienie te ostatniej, dające im szansę ma rozwinięcie politycznych skrzydeł.
Póki co jednak Smer wciąż liczy, iż w wyborczą sobotę obudzi się z koszmarnego snu i będzie mógł nadal pogrywać ze Słowakami po swojemu. Jak będzie? Tego dowiemy się już w sobotni wieczór. A może nieco później, bo przecież nasze media znów potraktują Słowację jak mało znaczący punkcik at the end of nowhere.