Swoim tekstem Agamben wywołał wśród zachodnich intelektualistów swoistą modę na krytykowanie tendencji do zwiększenia ingerencji instytucjonalnych systemów nadzoru w szeroko definiowaną sferę prywatności obywatela. Dziś, w dekadę po „Nie dla biometryki”, problem ten przybiera na sile – za sprawą ACTA, rewelacji Snowdena, WikiLeaks – a kwestia ochrony prywatności coraz mocniej ujawnia się jako swego rodzaju fetysz Zachodu. Trudno znaleźć wśród europejskich i amerykańskich intelektualnych celebrytów, zwłaszcza tych o przekonaniach lewicowych, jakiekolwiek liczące się nazwisko, które nie wykorzystałoby wspomnianych sytuacji do skrytykowania elektronicznej kontroli jako takiej. Kiedy półgębkiem w jej obronie wypowiedział się na łamach „The Guardian” Jonathan Franzen, szybko został na Twitterze zakrzyczany przez Salmana Rushdiego czy Joyce Carol Oates.
Orwell, Panoptykon, wolna amerykanka
Każda – co należy mocno podkreślić – forma nadzoru niejako z automatu została potraktowana jako zjawisko niepożądane: nie tyle niepasujące do standardów demokratycznego społeczeństwa, co łamiące prawa człowieka (jak ogłosił Richard Stallman na łamach „The Wired”). Nawet Noam Chomsky nie wahał się (w wygłoszonym w lipcu 2013 r. w Genewie przemówieniu) stwierdzić, iż choć kontrola prywatności może zapobiegać terrorowi, sama w sobie jest terrorem, niezależnie od tego, w jakiej formie się odbywa i kto jej dokonuje.
Ivan Krastev w wydanej w Polsce niedawno „Demokracji nieufnych” celnie opisał problem współczesnego modelu obserwowania jako zastąpienie Wielkiego Brata przez Wielkich Braci. | Wojciech Engelking
Starając się przez chwilę spojrzeć z boku na problem zachodniej fetyszyzacji problemu prywatności, warto zastanowić się, jak właściwie „intelektualiści publiczni” starają się przeczytać elektroniczną kontrolę, jakie teorie i kody kulturowe uznają za użyteczne w przeprowadzeniu jej krytyki? Każdemu, kto zapoznał się ze znikomą nawet ilością poczynionych na temat ten analiz, odpowiedź nasuwa się wprost: najczęściej stosowane odwołania to foucaultowski Panoptykon czy orwellowski „Rok 1984”, trwale wchłonięte nawet przez język gazetowych newsów. Z pewnością są to efektowne porównania. Warto jednak zapytać, czy ich nadużywanie nie sprawiło, iż stopniowo straciły one na adekwatności. Innymi słowy, czy trwale zakorzenione w mówieniu o problematyce kontroli, nie zakorzeniły się w niej za bardzo, by, pozostając wygodnym nawiązaniem, w pewien sposób zniekształcić zachodnie myślenie na temat nadzoru.
W przypadku monitoringu wizyjnego (nad)użycie orwellowskiego porównania – o co pokusił się nawet Bartłomiej Sienkiewicz, nazywając projektowaną przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ustawę regulującą tenże rynek „ustawą przeciwko Wielkiemu Bratu” – jest o tyle interesujące, że ujawnia potrzebę zróżnicowania myślenia o bogatych odmianach elektronicznej kontroli. Jeśli chcielibyśmy bowiem porównać przechodnia z ulic Warszawy czy Londynu do więźnia oświetlonego mechanizmem Panoptykonu czy też mieszkańca Oceanii, stwierdzilibyśmy, iż tym, co go najmocniej z figurami Foucaulta i Orwella łączy, jest sytuacja bycia permanentnie obserwowanym lub też bycia postawionym w sytuacji permanentnego zagrożenia obserwowaniem. To prawda, należy jednak uświadomić sobie najważniejszą różnicę między bohaterami tych dwóch antyutopii a współczesnymi obywatelami. Otóż o ile Winston Smith zdawał sobie sprawę z tego, kto go obserwuje, a penitencjariusze zamknięci w Panoptykonie mieli świadomość, kto może ich obserwować – przechodnie z ulic Warszawy i Londynu na taką pewność nie powinni liczyć.
Bartłomiej Sienkiewicz nazwał rynek polskiego monitoringu wizyjnego „wolną amerykanką”. Kamery monitoringu wizyjnego mogą bowiem przekazywać obraz zarówno podmiotom państwowym, jak i prywatnym; i tym drugim, jak pokazują badania fundacji Panoptykon, przekazują go o wiele częściej. Ivan Krastev w wydanej w Polsce niedawno „Demokracji nieufnych” celnie opisał problem współczesnego modelu obserwowania jako zastąpienie Wielkiego Brata przez Wielkich Braci. Podmiot kontrolujący uległ rozproszeniu pomiędzy instytucje, pośród których państwo nie zajmuje poczesnego miejsca – skądinąd, nie do końca z własnej winy. Słusznie zauważył Richard Thomas z brytyjskiego Information Commissioner’s Office, iż to nie zachodnia instytucja państwa stworzyła społeczeństwo permanentnej, elektronicznej i wizyjnej kontroli, lecz – przegapiwszy czas, w którym społeczeństwo to rękami prywatnych podmiotów było konstruowane – ocknęła się w chwili, w której kontroli nie da się już zeń wyrugować. Można ją tylko prawnie uregulować, przekształcając w urządzenie służące obywatelom.
Kontrola – przywilej silniejszego?
Wpisanie zastanej sytuacji wolnorynkowego rozproszenia i „prywatyzacji” zbierających informacje o obywatelu podmiotów w metafory ukute w czasach, gdy prawo do obserwowania stanowiło, po weberowsku, element państwowej prerogatywy do legalnego stosowania przemocy sprawia, iż problem tego, kto jest obserwującym, pojawia się w publicznej debacie niezwykle rzadko. Kontrola jest uznawana za zjawisko z góry niepożądane, niezależnie od tego, kto ją wykonuje.
To sprawia, iż, przystępując do debaty na temat kontroli, niejako z automatu za kontrolującego uznajemy państwo. O ile w przypadku najczęściej poruszanego ostatnio w publicystyce wymiaru elektronicznej kontroli – tj. kontroli internetowej – jest to uproszczenie względnie uprawnione ze względu na kooperację określonych podmiotów prywatnych (Google’a, Facebooka, Twittera) z państwem, w przypadku monitoringu wizyjnego stanowi błędny strzał. Starczy przypomnieć po wielokroć opisywane – i przedstawiane nawet w pop-kulturze – problemy funkcjonariuszy państwowych organów ścigania ze zdobyciem od prywatnych podmiotów zapisów z kamer przemysłowych.
Podmiot kontrolujący uległ rozproszeniu pomiędzy instytucje, pośród których państwo nie zajmuje poczesnego miejsca – skądinąd, nie do końca z własnej winy. | Wojciech Engelking
Niebezpieczeństwo orwellowskiej czy foucaultowskiej metafory w odniesieniu do współczesnej kontroli ma jeszcze jeden wymiar. Otóż uprawiana przez kształtujących zachodnią opinię publiczną krytyka jest to o tyle zabawna, że ich fetyszyzacja prywatności ma swój rewers – w postaci uczynienia z osobistej sfery życia przedmiotu upublicznienia w mediach społecznościowych, których to zachodni apologeci jak największej wolności sfery osobistej są niezwykłymi entuzjastami. W kontekście social media problem ten można rozwinąć, zauważając, iż nikt z zachodnich tytanów opinii publicznej nie podniósł zarzutu quasi-orwellowskiego łamania praw człowieka w stosunku do – by skorzystać z najbardziej medialnie świeżego przykładu – popularnego ostatnio obyczaju kierowców, którzy zamontowanymi w samochodach kamerkami filmują wszystko, co przydarzy się na drodze, by następnie upublicznić to w internecie.
Może ten obyczaj być traktowany jako niewinna zabawa, niemniej jednak: symptomatyczna. Ta forma specyficznego – nader wybiórczego – monitoringu, udostępnionego potem wszystkim użytkownikom internetu, prócz dostarczenia tym ostatnim dobrej zabawy, niejednokrotnie doprowadziła do schwytania drogowych wandali. Skąd więc brak sprzeciwu, a nawet fascynacja zjawiskiem?
Anthony Giddens już na początku lat 90. trzeźwo zauważył, iż istotą nowoczesnego systemu kontroli jest jak najmocniejsze zwiększenie dystansu między kontrolującym a kontrolowanym. Zabawa w samochodowe kamerki również jest kontrolą, niemniej kontrolą dokonywaną przez równego. A zatem jest akceptowa(l)na, bo nie daje się wpisać w schemat nieaktualnej metafory, w której obserwuje i kontroluje instytucjonalnie silniejszy. Metafora nie przewiduje tego, że kontroluje równy, toteż nie ma w tym nic złego.
***
Fetyszyzacja prywatności, jaką uprawiają zachodni intelektualni celebryci, starając się opisać kontrolę nieadekwatnymi do jej aktualnego położenia metaforami, ujawnia ciekawą ambiwalencję, którą najlepiej wyraził przywoływany już Agamben. Z jednej strony ukazuje niezwykłe poczucie bezpieczeństwa – braku poczucia zagrożenia ze strony sił, przeciw którym państwo mogłoby wykorzystać zdobyte podczas kontroli dane. Z drugiej strony, ukazuje poczucie niezwykłego zagrożenia – naruszeniem nie tegoż bezpieczeństwa, ale jego poczucia, choćby i to naruszenie miało służyć umocnieniu samego bezpieczeństwa. Niepokój zaś zwraca się ku temu podmiotowi kontrolującemu, do którego efektów prac beneficjent nie ma bezpośredniego dostępu, tj. przeciwko państwu. Bezpieczeństwo to ma zaś do siebie, iż jest realne dopiero wtedy, kiedy zostanie naruszone.
Jest w tym postępowaniu pewna hipokryzja – krytykując kontrolę jako nieusuwalny element współczesnego świata, chętnie i wybiórczo korzystamy z niektórych jej przejawów, które możliwe są do łatwego zrozumienia przy użyciu łatwych i efektownych metafor. Bo możemy, oczywiście, jak amerykańska filozofka Helen Nissenbaum, stwierdzić, że pokrewne monitoringowi zbieranie przez samochody Google danych do usługi StreetView urąga prawom człowieka. Nikt w końcu uchwyconych kamerami przechodniów o zamazanych twarzach o zgodę na to swoiste uwiecznienie nie spytał. A każdy, kto ze Street View korzystał, również partycypował w procederze kontroli, wygodnie zapominając, że do jego działalności nietrafiona metafora również się stosuje.