Czy pierwszym miejscem, które odwiedzilibyśmy, żeby się pośmiać, byłby teatr? Kto odwiedza muzeum dla rozrywki? Sprzyjające warunki kulturalne dla metropolitalnego inteligenta kształtuje front złożony z dwóch klasycznych elementów. Pierwszy to oratorska dyrektywa „docere, delectare, movere” – „nauczać, bawić, wzruszać” (przy czym dzieci należy „bawiąc, uczyć”, a dorosłych raczej „bawiąc, wzruszać”). Drugi składnik to hermeneutyka rozumiana jako sztuka interpretacji, wymagająca intelektualnego wysiłku. Teatr przemawia w taki sposób, żeby spełnić przede wszystkim postulat „movere” (chociaż doświadczenie pokazuje, że dzisiaj coraz trudniej doznać katharsis), muzeum – „docere”, natomiast między nimi przewija się „delectare” – niby w centrum, a trochę na uboczu. Burdel Artystyczny wędruje po modnych miejscach na kulturalnej mapie stolicy, szukając ukrytych znaczeń do wyśmiania.
Mainstream lokalny
Intrygującym pomysłem było zaproszenie kabaretu do teatru, aspirującego do miana centrum awangardowej myśli i mekki sztuki wysokiej, a także modnego za sprawą gospodarza, Krzysztofa Warlikowskiego – prawdopodobnie najpopularniejszego polskiego reżysera teatralnego. W lutym tego roku na scenie Nowego Teatru w hali warsztatowej przy ul. Madalińskiego na warszawskim Mokotowie zagościł „Pożar w Burdelu” ze specjalnie przygotowanym na tę okazję programem. Jeszcze odważniejszym posunięciem okazała się propozycja, którą złożono trupie Michała Walczaka na kolejny miesiąc. Oto zuchwali prześmiewcy mieli wystąpić w nowym budynku Muzeum Historii Żydów Polskich przy ul. Anielewicza na Muranowie, na terenie dawnego getta. W międzyczasie dostali Wdechę od „Gazety Co Jest Grane” za Wydarzenie Roku 2013. Komisja, w której skład weszli m.in. Maciej Nowak i Roman Pawłowski – jeszcze przed spektakularnymi występami Burdeltrupy przed kilkusetosobową widownią – uznała „Pożar w Burdelu” za najważniejsze stołeczne zjawisko kulturalne ubiegłego roku. Już kilka miesięcy wcześniej kabaret zyskał renomę jako „elitarna” rozrywka na poziomie i „najsłynniejszy kabaret stolicy”, a tłumy chętnych nie mieściły się w sali. Jednak występ „u Warlikowskiego” ostatecznie wyniósł Burdel Artystyczny do mainstreamu, choć to nadal inny mainstream niż ten, w którym działają kabarety znane w całej Polsce z telewizji, a których delegalizacji domagają się na Facebooku ci, do których adresowany jest cykl „Pożar w Burdelu”.
[yt]YrGm2ngq_V0[/yt]
Należałoby mówić o „mainstreamie lokalnym”, obejmującym to, czym delektuje się „warszawska inteligencja” (dla złośliwych: „inteligencka warszafka”). Mimo całej rubaszności burdelowych dowcipów, opartej na tych samych wyświechtanych motywach (obecnie prym wiodą gender i Kościół) co w przypadku żartów przeciętnych kabaretów, zespołowi nazywającemu siebie Burdelem ARTYSTYCZNYM udaje się wytworzyć wśród widzów poczucie, że obcują ze sztuką. Przyczynia się do tego idea powrotu do korzeni. Scenki, zwane „numerkami”, odgrywają zawodowi, dobrze śpiewający aktorzy z warszawskich teatrów. Teksty piszą: Michał Walczak, autor dramatów nagradzanych na festiwalach i wystawianych m.in. w Teatrze Narodowym (oprócz tego zawodowy reżyser), oraz Maciej „Max” Łubieński, dziennikarz, varsavianista i muzyk. Siłą kolejnych odcinków są liczne, skomponowane przez Wiktora Stokowskiego piosenki, a nic nie dodaje przedstawieniu energii tak jak żywy multiinstrumentalny band. Profesjonalizm – to wywołuje zwilżone łezką z oka skojarzenia z legendami polskiego kabaretu, takimi jak Dudek czy STS. Tymczasem korzenie, do których sięga Burdeltrupa, dotykają samej skały macierzystej, jaką jest pierwszy w historii kabaret, paryski Chat Noir. Pośrodku rozległej sceny stoi okrągły podest. Za okalającą go bordową zasłoną kryje się miniświat perwersyjnej bohemy, bawiącej się pod francuskojęzycznym szyldem „Le Bordel Artistique”. Odsłonięcie kurtyny zapowiada, że za moment historia miejsca, w którym właśnie rozłożył się burdel, zacznie współżyć z najświeższą teraźniejszością.
Swojskie chwalicie
Po opuszczeniu Klubu Komediowego Chłodna 25 Burdel Artystyczny postanowił ruszyć w miasto z misją opowiadania o Warszawie. Żeby nie zamykać się w „słoikach” ani śmianiu wyłącznie z aktualności, które między pierwszą próbą a ostatnim pokazem mogą się zdezaktualizować, postanowili dotknąć niezmiennie bolesnej historii miasta. I tak, w barze Studio, mieszczącym się pod adresem plac Defilad 1, zagrali „socrealistyczną rock operę o Pałacu Kultury”, Duchu Stalina i radzieckich robotnikach. Na początku sierpnia ubiegłego roku zaryzykowali z powstaniem warszawskim, co okazało się sukcesem. W Nowym Teatrze misji stało się zadość, kiedy to przybliżyli warszawiakom historię mniej znaną – dzieje Mokotowa od Teatru Nowego do Nowego Teatru. „Docere, delectare, movere” par excellence! W ubiegłym wieku nieopodal, przy Puławskiej, działał Teatr Nowy, którego ostatnim dyrektorem był legendarny Adam Hanuszkiewicz. Jego duch – niczym Goplana na Hondzie w słynnej Hanuszkiewiczowskiej inscenizacji „Balladyny” – krąży obecnie po „kerfurze”, który powstał w miejscu dawnej placówki artystycznej. Z kolei po hali warsztatowej przy Madalińskiego błąkają się duchy śmieci i wielkie karaluchy jako pozostałość po działającej tam do niedawna bazie Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. W 14. odcinku kabaretowego show pojawiały się miejscowe atrakcje: lwy spod dawnego kina Moskwa, lumpeksy, święty Andrzej Bobola (patron Polski i sanktuarium przy Rakowieckiej), a także toczące między sobą spór trzy mokotowskie ulice. Ryt lokalny nie przesłonił jednak kontekstu ogólnowarszawskiego. W kabarecie występują stali bohaterowie, na czele ze stołecznymi władzami: panią prezydent HGW, marszałkiem Veturilo i admirałem Inspiro. Wykwintnisie z placu Zbawiciela oraz hipsterzy na czele ze swoim duszpasterzem Księdzem Markiem (reprezentującym nową Polskę niczym w dramacie Słowackiego) wzbudzali dziką radość wśród widowni. Czyżby wedle Gogolowskiej zasady „z siebie samych się śmiejecie”?
Mimo całej rubaszności burdelowych dowcipów, opartej na tych samych wyświechtanych motywach (obecnie prym wiodą gender i Kościół) co w przypadku żartów przeciętnych kabaretów, zespołowi nazywającemu siebie Burdelem ARTYSTYCZNYM udaje się wytworzyć wśród widzów poczucie, że obcują ze sztuką. | Wiktor Uhlig
Widowisko przy Madalińskiego nie mogłoby się odbyć bez nawiązań do słynnego dyrektora artystycznego Nowego Teatru. Kiedy tylko prowadzący cały wieczór Burdeltata, w którego wciela się Andrzej Konopka, wypowiada jego nazwisko, po entuzjastycznych reakcjach widowni od razu widać, że w hali warsztatowej zgromadzili się ci, którzy – jak śpiewa Dr Misio w utworze „Hipster” – kochają „wszystko, co zrobił Krzysztof Warlikowski”. Do tytułu ostatniego spektaklu uwielbianego reżysera nawiązuje też uzasadnienie nominacji „Pożaru” do Wdech: „za pierwszy, prawdziwie WARSZAWSKI KABARET”. Można odnieść wrażenie, że warszawskość tego kabaretu staje się wręcz dyskryminująca niczym wprowadzona od tego roku przez stołeczny ratusz Karta Warszawiaka. Siła burdelowego dowcipu tkwi w bardzo prostym zabiegu operowania tym, co najbardziej swojskie (gwarancja sympatii widzów), i tym, co najbardziej aktualne (gwarancja podziwu wobec refleksu artystów). O Burdelu Artystycznym nie pisaliby czołowi krytycy teatralni, gdyby jego program nie był przeznaczony dla konkretnej grupy odbiorców – zwanej po staremu „inteligencją”. Gdyby nie była to rozrywka dla tych, którzy chodzą na Warlikowskiego, śmieją się z żartów Strzępki i Demirskiego, a czas wolny spędzają na placu Zbawiciela.
Pozwolić swawolić
Jeden z pierwszych „numerków” podczas występu w Muzeum Historii Żydów Polskich dotyczył intelektualnego sporu między „końcem historii” Fukuyamy a „zderzeniem cywilizacji” Huntingtona. To pozwoliło oswoić inteligencję, która odtąd ma pewność, że do zrozumienia burdelowego dowcipu potrzeba humanistycznej erudycji, nie każdemu dostępnej. Na dźwięk nazw „Charlotte” czy „Wilcza” widzowie mogą z kolei odetchnąć, że spektakl przeznaczony jest tylko dla warszawiaków. Podczas gdy Stadion Narodowy – jak sama nazwa wskazuje – ma wymiar ogólnopolski, istnieje nikła szansa, iż osoby nieżyjące na co dzień w stolicy wiedzą, że w Charlotte modnie pije się wino, a na Wilczą można trafić na 48 godzin. Po oswojeniu warszafki pora przejść do nieco mniej wyrafinowanego humoru, według klasycznego wzorca arystofanejskiego: o polityce frywolnie. Przy czym nie natrząsamy się z premiera, tylko z wiceszefowej jego partii w celu utrzymania lokalnego kontekstu. Oczywiście, co udowodniła wrocławska publiczność, śmiejąc się do rozpuku z postaci Pani Prezydent w „Tęczowej Trybunie” Strzępki/Demirskiego, HGW jest osobą dość ogólnopolską – do tego stopnia, że w obu przedstawieniach nie trzeba było nawet się na nią stylizować, żeby było wiadomo, o kim mowa.
[yt]dnpxl-W-6F4[/yt]
Z kolei ze względu na ogólnopolskość Warszawy jako stolicy i potoczne skojarzenia tego miasta z polityką państwową w kabarecie Walczaka poruszano także problemy na międzynarodową skalę. Podczas finału przedstawienia w Nowym Teatrze obok HGW pojawił się były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, a Burdeltrupa wyśpiewała receptę na uczynienie z „Warsaw” europejskiego „New York”: „we have to łork!”. Za to w kolejnym odcinku bali się Putina i wystawiali przeciwko niemu Hipsterkę. Ich strach nie dziwi, jako że napięte stosunki rosyjsko-ukraińskie z dnia na dzień mogą stać się jeszcze bardziej niebezpieczne niż obecnie, nawet dla obrazoburczego Burdelu Artystycznego, o czym świadczyło usunięcie z lutowego programu piosenki „Mróz na Majdanie”. Dla złagodzenia ostrza satyry politycznej dobrze wykpić prawicowych satyryków, takich jak Marcin Wolski i Jan Pietrzak. Żeby w ogóle odpocząć od polityki, gwiazda burleski Betty Q robi striptiz, ale o dziwo zgromadzona w muzeum publiczność nie reaguje zbyt euforycznie. W celu zapewnienia sobie sukcesu komicznego „Pożar w Burdelu” wędruje po niemal wszystkich szczeblach tego, co nas dotyka: lokalność kontra świat, hipsterzy kontra politycy, seks kontra religia, kultura kontra publicystyka, aktualności kontra historia…
W granym w Nowym Teatrze odcinku 14. pt. „Degeneracja albo śmieci Warszawy” Burdeltrupie udało się odpowiednio balansować między tymi sferami. „Numerki” łączył wspólny, jakże obszerny, temat „degeneracji”. Tym sposobem MPO kojarzy się z policją, próbującą oczyścić miasto z przestępczości. Wypuszczane z więzień po 25 latach „bestie” grasują niczym karaluchy, w związku z czym HGW nie może wracać do rodzinnego Wawra, tylko musi ratować miasto i jak prawdziwy superbohater uczynić z niego New York. Na szczęście inteligencka publiczność może siedzieć spokojnie, popijając zakupione przy wejściu na salę piwo lub winko i delektując się wysoką kulturą, której ton nadaje Krzysztof Warlikowki, natomiast Adam Hanuszkiewicz „kręci gwiazdy swoim duchem”. Romantyczny „Duch” – duch stolicy – powraca w MHŻP w formie „Inwazji dybuków” – bo taki tytuł nosi odcinek 15. Jednakże błąkające się po terenie dawnego getta duchy zmarłych okazują się już za ciężkie. Czyżby bezkompromisowi autorzy bali się poprowadzić konsekwentnie trudny temat w tak poważnym miejscu?
W muzealnej auli artyści mieli podjąć się rekonstrukcji odnalezionego w tajemniczych okolicznościach w Ogrodzie Krasińskich przedwojennego żydowskiego filmu offowego. Artyści co chwila zbaczali z tematu, wstawiając sprawdzone śmiesznostki: żeby upupić widzów, z Warszawy 1938 prędko przeszli do przedszkola pełnego resortowych dzieci. Zamiast odświeżać legendę Muranowa – tak jak robili to na Mokotowie – odświeżali stare dowcipy, co w rezultacie trwało o połowę dłużej niż w Nowym Teatrze, czyli dwa razy za długo. Swawolę jako tako tłumaczy inspiracja świętem Purim, w okolice którego przypadła premiera. Wtedy to Żydzi mają niepowtarzalną okazję zakładać maski, opijać się winem i wystawiać spektakl oparty na biblijnej Księdze Estery. Burdel Artystyczny posiłkował się świeżo odnalezioną Księgą Hipstery, w której znajdowały się podpowiedzi dla zapominających tekstu aktorów. Przy okazji zwrócili uwagę, że hipsterzy odwiedzają pozbawione wystawy głównej MHŻP, aby odnaleźć tam swoje żydowskie korzenie. Było zatem „delectare” i trochę „docere”, ale do pełnej, odpowiadającej tradycji Purim, transgresji zabrakło trzeciego składnika. Na sam koniec tradycyjnych bisów w postaci najlepszych piosenek wokalistka Lena Piękniewska przypomniała wzruszającą pieśń „Niewarszawa” z odcinka 9. pt. „Gorączka powstańczej nocy”. Tego wieczoru tylko w ten sposób zespół pokazał, że potrafi też „movere”.
Sami swoi w stołecznej masie
Od kabaretu, zwanego przez niektórych „literackim”, oczekuje się, że dostarczy pewnych wzruszeń. Byle nie za wiele – osobiście wolę się śmiać, a nadmiar lirycznego patosu wywołuje u mnie raczej taki śmiech, z którego autorzy nie byliby zadowoleni. Tomasz Raczek pospieszył się z porównaniem Burdelu do Piwnicy pod Baranami. Na pierwszy rzut oka widać różnicę między „subwersywną warszafką”, lubiącą chichotać z krzyża i gender, a „krakowskim rzęchem”, specjalizującym się w podniosłych balladach. Finałowa zmiana nastroju po serii śmiesznostek to zabieg mocny i trafny. Satyra ze swojej natury winna skłaniać do refleksji. Urok i klasa profesjonalnej Burdeltrupy przydają szlachetności częstochowskim często rymom i wtórnym żartom. Wtórne, choć skuteczne – wystarczy wypowiedzieć słowo „gender”, żeby sala się ożywiła. Podobnie działa soczysto mięso, którym rzuca obficie cały zespół. Burdeltata nie szczędzi inwektyw wobec widowni, tak jak robili to przed ponad stu laty Aristide Bruant w Le Chat Noir czy Jan August Kisielewski w Zielonym Baloniku. Mimo „masowienia” publiczności „Pożaru w Burdelu” na widowni wciąż zasiada sporo „swoich”, do których można puszczać oczko. Podczas premiery odcinka 15. kilka rzędów przede mną zajmowała miejsca grupka, wśród której udało mi się rozpoznać pewnego znanego dziennikarza kulturalnego. Kiedy tylko Monika Babula jako pierwsza wyszła na scenę, towarzystwo zaczęło chichotać. Po pierwszych słowach śmiech wyraźnie się wzmógł, mimo że nie udało mi się jeszcze doszukać żadnego żartu. Za to po pierwszej „kurwie” widzowie wręcz ryknęli. W tym momencie spektakl w pierwszych rzędach bardziej przykuwał moją uwagę niż burdelscena, atrakcyjnie udekorowana kolorową scenografią autorstwa dwóch młodych scenografek – Alicji Kokosińskiej i Agaty Roguskiej. Dzięki wzajemnej adoracji wielkokubaturowa aula nie zabiła kameralności burdelowego klimatu warszawskiego kabaretu.
Trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób osoby spoza Warszawy mogą poczuć humor „Pożaru w Burdelu”. Trupie zdarzało się już występować w innych miastach. W Szczecinie i Białymstoku starali się dostosować żarty do lokalnych warunków, np. wplatając tu i ówdzie do pokazu podczas Festiwalu Białysztuk Jagiellonię czy Białostocki Teatr Lalek. Jednak Warszawa to ich naturalne środowisko i żarty dostrajają się do odbiorców samoistnie. Warszawska inteligencja wie, że ma dokąd pójść, żeby pośmiać się raz na jakiś czas. Podczas gdy do teatru chodzimy w celu „odchamienia się”, „Pożar w Burdelu” pozwala nam się schamić. Ale schamić w sposób kulturalny! Trudno wyrazić słowami, co decyduje o tym, że nawet w żartach oklepanych i na nie najwyższym poziomie potrafimy dostrzec inteligencję i wdzięk, bez problemu odróżniając je od humoru prymitywnego. „Numerki” o HGW, Putinie i gender można pokazywać w telewizji. Sam chętnie zobaczyłbym w ramach eksperymentu taką emisję, chociaż zdaję sobie sprawę, że teatralność i hermetyczność tego widowiska nie pasują do ekranu.
Lokalność „Pożaru w Burdelu” jest jednak atutem, który usprawiedliwia nawet jego „warszafkość”. Odkrywanie kolejnych miejsc w stolicy powinno być tematem przewodnim następnych przedstawień. Pozostaje tylko czekać, jakie miejsca postanowi jeszcze odkryć na nowo Burdeltrupa. Czemu – po teatrze i muzeum – może jeszcze nadać kabaretowe znaczenie? Może zanurzy się w Basenie przy Konopnickiej albo zaprosi na orgię do klubu „1500m2 do wynajęcia” na Solcu… Pasowałaby nowa siedziba Klubu Komediowego przy placu Zbawiciela, jednak tamtejsza scena i widownia są już zbyt ciasne na tak popularne widowisko. Wariacje na temat mniej lub bardziej znanych miejsc w stolicy stanowią – obok klasycznej rewiowej formy – główny walor burdelowych przedstawień. Walczak i Łubieński nie powinni rezygnować z tej unikatowości na rzecz gry pod publiczkę, a wtedy „Pożar w Burdelu” – jak międzywojenne Qui Pro Quo i Cyrulik Warszawski – ma szansę przejść do historii jako „prawdziwie warszawski kabaret”.
[yt]-U-qFsS2x0w[/yt]
Kabaret:
Burdel Artystyczny, cykl „Pożar w Burdelu”:
odc. 14 „Degeneracja albo śmieci Warszawy. Mokotowska punk opera”, reż. Michał Walczak, scenariusz Maciej Łubieński, Michał Walczak, muz. Wiktor Stokowski, Nowy Teatr w Warszawie 2014.
odc. 15 „Inwazja dybuków”, reż. Michał Walczak, scenariusz Maciej Łubieński, Michał Walczak, muz. Wiktor Stokowski, Muzeum Historii Żydów Polskich 2014.