Wyniki węgierskiego plebiscytu były oczywiste. Nie spełniły się opozycyjne sny, nie zrealizował się też senny koszmar Viktora Orbána, w którym traci konstytucyjną większość i musi zacząć się z kimkolwiek liczyć. Nad zazwyczaj brudnym i zamulonym budapesztańskim Dunajem bez zmian. Orbán rządzi dalej, przy mizernym wyniku opozycji, z nacjonalistami pod bokiem, ze społecznym mandatem silniejszym niż kiedykolwiek. Wynik jest w prawdzie groszy niż cztery lata temu, gdy Fidesz zdobył aż 52,7 proc. głosów, ale tegoroczne 44,37 proc. (przy 57 proc. frekwencji), dzięki wcześniejszemu zmniejszeniu liczny posłów z 386 do 199, pozwoli mu nie tylko samodzielnie rządzić, lecz także bez przeszkód zmieniać konstytucję.

Podczas poprzednich wyborów uwierzono w jego obietnice. Byłam akurat w Budapeszcie, gdzie nawet w środowiskach wcześniej mu niechętnych lub najzwyczajniej nieufnych dało się usłyszeć, że może wybór nie jest idealny, ale… Inni już mieli swoją szansę, a Fidesz przynajmniej spróbuje coś zmienić. Oj zmienił, aż niektórym w pięty poszło… Węgrzy dali mu gigantyczny kredyt zaufania, a Orbán ich nie rozczarował. Wyniki niedzielnych wyborów pokazują, iż węgierskie społeczeństwo ukochało swego premiera i prowadzoną przez niego formację. Węgrzy – jak zapewniał w niedzielny wieczór Orbán – uwierzyli w jego politykę „tworzenia miejsc pracy, wsparcia dla rodzin i walki o narodową suwerenność”. Nie należy zatem spodziewać się większych zmian, a co najwyżej dalszego zaostrzania politycznych stanowisk i decyzji, które pozwolą premierowi rządzić długo i szczęśliwie.

Nie spełniły się opozycyjne sny, nie zrealizował się też senny koszmar Viktora Orbána, w którym traci konstytucyjną większość i musi zacząć się z kimkolwiek liczyć. | Magdalena M. Baran

Sami Węgrzy są przy tym skłonni przyznać, iż w owym umiłowaniu polityki Orbána nie chodzi tylko o przeprowadzone przez jego rząd reformy. Niby trudno się dziwić. Wszak potrzebom (by nie rzec – roszczeniom) swoich obywateli Orbán podporządkował niemal cały przedwyborczy rok. Nie zważając przy tym ani na opinię unijnych polityków, ani własnego Trybunału Konstytucyjnego, nie ulegając naciskom zagranicznych banków, korporacji czy gigantów biznesu premier siał populistyczne ziarno, którego plon zebrał w niedzielę. I tak mamy zmianę konstytucji – wraz z konserwatywnymi zapisami dotyczącymi choćby definicji małżeństwa, jednocześnie przypominającą o wartości narodu węgierskiego; dalej niskie bezrobocie, podwyższenie płacy minimalnej, wspieranie rodziny, obniżkę cen energii, waloryzację emerytur, podatek bankowy, promocję rodzimej gospodarki przy jednoczesnym działaniu wbrew międzynarodowym koncernom, a wreszcie (mocno kontrowersyjne) ulgi dla obywateli zadłużonych we frankach szwajcarskich. A to nie koniec tej prospołecznej/populistycznej litanii, która teraz dała pełnię władzy. Jak widać zabawa w Robin Hooda nadal popłaca.

Można nie zgadzać się z jego polityką czy uznawać ją za szkodliwą. Trudno jednak odmówić Orbánowi niezwykłego talentu, charyzmy, ale przede wszystkim pragmatyzmu. | Magdalena M. Baran

Na Węgrzech daje się jednak usłyszeć także inny koronny argument wskazujący Fidesz (a w bardziej ekstremalnej wersji nacjonalistyczny Jobbik) jako ideologiczną ścieżkę kolejnych kilku lat. Nie chodzi wyłącznie o względy socjalne, ale o dumę narodową, której wyobcowani Węgrzy potrzebują niczym powietrza. Mimo licznych protestów przeciwko niektórym ustawom czy zapisom konstytucji węgierska ulica właśnie potwierdziła, że (jak podsumował to premier) „miejsce Węgier jest w UE, ale tylko wtedy, gdy mają one silny rząd narodowy. Węgry znów są miejscem, w którym warto żyć, pracować i zakładać rodzinę. Zadeklarowaliśmy, że nie zawracamy z obranej drogi”. Drogi, której po prostu nie byłoby bez Viktora Orbána.

Jasne, że można nie zgadzać się z jego polityką czy wręcz uznawać ją za szkodliwą. Trudno jednak odmówić mu niezwykłego wręcz talentu, podkreślanej chyba przez wszystkie media charyzmy, ale przede wszystkim pragmatyzmu, który odegrał niebagatelną rolę w drodze Orbána, z Międzynarodówki Liberalnej (do której Fidesz należał do 1999 r.) prowadząc go na salony europejskiej centroprawicy. Kobiety go kochają (czego nie rozumiem, ale podobno można pokochać ropuchę), a on chętnie i cierpliwie pozuje do kolejnych fotografii. Poklepie po ramieniu staruszka, pogłaszcze dziecko, zdejmie krawat, a by wyglądać swojsko – rozepnie guzik koszuli. Gdy trzeba pojawi się na wałach powodziowych, ba! będzie nawet przekładał worki z piaskiem, by ustrzec przed zalaniem siedzibę węgierskiej demokracji. Otwarty, uśmiechnięty, kiedy indziej zatroskany o losy kraju, a przede wszystkim obecny tam, gdzie się go oczekuje. Bliski ludziom, dotykalny, w jakimś sensie „udomowiony”, tak by każdy marzył o zaproszeniu go do domu i wspólnym wychyleniu szklaneczki Unicum.

Co dalej? Skoro znów ma konstytucyjną większość, to znów może wszystko. Jedną ręką coraz mocniej sięga na Wschód, by za rosyjskie pieniądze modernizować i rozbudowywać elektrownię atomową, drugą – po unijne fundusze. | Magdalena M. Baran

Co dalej? Skoro znów ma konstytucyjną większość, to znów może wszystko. Nikt nie przeszkodzi mu w ograniczaniu uprawnień parlamentu i przeniesieniu ciężaru decyzji na rząd, co w praktyce oznaczałoby jednoosobowe prowadzenie polityki, w której jedną ręką sięga coraz mocniej na Wschód, by za rosyjskie pieniądze modernizować i rozbudowywać elektrownię atomową, drugą zaś sięga po unijne fundusze i wije się jak węgorz, by nie doprowadzić do ostatecznej konfrontacji z patrzącą mu na legislacyjne ręce Unią. Póki ta ostatnia ma na głowie Ukrainę, Orbán może działać szybko, bo niewiele może zrobić, by przebić aneksję Krymu. Ważne – jak sam podkreślał tuż przed wyborami – by pozostać w Unii i w dobrych z nią kontaktach. Wszak, jak sam powtarza, „kto nie siedzi przy stole, ten szybko trafia do karty dań”. Pytanie tylko, czy sama wiara w tę zasadę wystarczy, by utrzymywać w miarę rozsądny polityczny kurs i pod bokiem UE rządzić Węgrami po swojemu, jednocześnie nie ryzykując gromów sypiących się na Orbanową głowę. Ale skoro przetrzymał całą kadencję i wygrał kolejne wybory, to niby kto i jak miały mu przeszkodzić. Chyba, że on sam…