To kolejny krok na drodze, którą można określić krótko, jako „dyplomację ku katastrofie”. Tym razem z wyraźnym podkreśleniem wątku polskiego. W starych podręcznikach do nauki technik negocjacyjnych uczono, że wykładanie wszystkich kart na stół wcale nie jest fortunną taktyką. Starożytni mawiali: „Si vis pacem, para bellum”. Tymczasem John Kerry z marszu wykluczył możliwość amerykańskiej interwencji wojskowej w odpowiedzi na ukraiński kryzys. I oznajmił rzecz publicznie. W chwilę potem równie złotousty sekretarz generalny NATO, Anders Fogh Rasmussen – było nie było, także w imieniu Polski – oświadczył w Sofii, że Sojusz nie planuje żadnych działań na obszarze Ukrainy. Jakby tego było mało, amerykańska dyplomacja – z wyraźnym poczuciem wyższości – pouczyła wszystkich, że Rosja Putina posługuje się metodami z XIX stulecia, zaś USA znajdują się już w wieku XXI. Z przyszłości dobiegają zatem pomruki o kolejnych sankcjach. „Zacofana” dyplomatycznie Rosja póki co wzięła Krym praktycznie bez wystrzału. I de facto na ostatnim spotkaniu szefów dyplomacji w Genewie nikt głośno nie zakwestionował zdobyczy.
Z punktu widzenia Europy Wschodniej lepiej byłoby, aby wyborni politycy Zachodu mniej popisywali się przed mass mediami, a najlepiej zachowali prawo do dyplomatycznego milczenia. A jednak tradycyjne skądinąd narzekanie na „głupi Zachód” nie ma sensu – co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, postępowanie polityków USA i Europy Zachodniej jest racjonalne, jako że w dużej mierze koresponduje z nastrojami społeczeństw, które reprezentują. To prawda, że w liczących się mediach występują ambasadorowie spraw Europy Wschodniej, jednak większość społeczeństw pragnie świętego spokoju, a nie taktyki na miarę rozwiązania kryzysu kubańskiego, który ongiś skutecznie powściągnął radzieckie apetyty. Warto przyjrzeć się zjadliwym komentarzom, które wzbudziły w zachodnich mediach przypisujące wydarzeniom na Ukrainie zasadnicze znaczenie wypowiedzi osób takich, jak Timothy Snyder („The New York Review of Books”), Anne Applebaum („The Washington Post”) czy Sylvie Kaufmann („Le Monde”). Ukraina znajduje się „na końcu świata”, wpływy Moskwy sięgały tam „od zawsze”, zaś Siergiej Ławrow jawi się jako „nowy Talleyrand”. Poszukiwanie rozmaitych analogii historycznych dla zrozumienia kryzysu może działać tu jak środek znieczulający na ewentualne wyrzuty sumienia.
Po drugie, ciśnie się na usta pytanie, czy naprawdę i w tej kwestii nie dołączyliśmy na dobre do Zachodu? W mediach słychać głosy słusznego oburzenia na postępowanie Moskwy. Jednak zaskakująco wielu rodaków wydaje się spoglądać na wydarzenia na wschodzie z poczuciem wyższości wymieszanej z obojętnością. O tym, że „syci Polacy patrzą na Ukrainę” – jak to określiliśmy w „Kulturze Liberalnej” – przekonują nas nie tylko fora internetowe, ale ostatnio nawet pewna kandydatka do Parlamentu Europejskiego. Reprezentantka lewicowego „Twojego Ruchu”, zamiast wyrazów solidarności czy niepokoju o poszanowanie praw człowieka, w klipie wyborczym dosadnie oznajmiła, że ona (i jej wyborcy) sprawę Krymu mają poniżej kości ogonowej.
Jeśli nasze horyzonty rzeczywiście stały się tak szerokie (i zachodnie), to ćwiczenia lądowe 150 żołnierzy wydają się na ich miarę.