Niemal – bowiem także od tej reguły są wyjątki. Chociażby finał ostatnich Mistrzostw Europy, w którym Hiszpania zagrała moim zdaniem najlepszy futbol XXI wieku, gromiąc Włochów 4:0. Już jednak finał dwa lata wcześniejszego mundialu, kiedy ta sama reprezentacja pokonywała 1:0 Holendrów był widowiskiem trudnym do przełknięcia. Znacznie większą przyjemność sprawił mecz o trzecie miejsce z udziałem uwolnionych już od presji Niemców i Urugwajczyków. Ubiegłoroczny zaś niemiecki finał Ligi Mistrzów między Bayernem, a Borussią Dortmund przyniósł jedynie potwierdzenie, że Bawarczycy są obecnie maszyną nie do zdarcia. Najdobitniej pokazali to jednak w półfinałowym dwumeczu, gdy zdemolowali bez litości samą Barcelonę w stosunku bramek 7:0. Takie rzeczy tylko w piłce.
Tegoroczne półfinały Ligi Mistrzów też nie rozczarowały. Po pierwsze zagrało w nich madryckie Atlético, które za chwilę przerwie trwającą dekadę dominację Barcelony i Realu Madryt w Primera División. Atlético nie dysponuje nawet częścią budżetu obu gigantów, po każdym sezonie traci swą największą gwiazdę, za lepszą pensję kupowaną przez możnych. A jednak pod wodzą charyzmatycznego, kipiącego energią trenera Diego Simeone odradzają się za każdym razem coraz silniejsi, bardziej niezmordowani, niezłomni. Simeone zawsze cały w czerni przypomina żołnierza mafii, który zza linii bocznej dyryguje swoimi żołnierzami. Trzeba zobaczyć, jak przeżywa strzelone gole, jak podrywa kibiców do jeszcze mocniejszego dopingu, a potem kilkoma gestami utrzymuje ich w uniesieniu. Trener Barcelony Gerardo Martino przypomina jowialnego listonosza i w ogóle w kontekście wyników swego zespołu zdaje się nieporozumieniem. Carlo Ancelotti prowadzący Real nieustannie żujący gumę próbuje nie okazywać nerwów, ale widać, że się w nim kotłuje. Simeone zdaje się stworzony do bycia przywódcą wojowników ze stadionu Vincente Calderón. Od lat kibicuję Realowi, skoro nie on ma sięgnąć po tytuł, niech uczyni to Atlético. Podobnie myśli na sto procent wielu fanów Barcelony.
W półfinale Champions League Atlético trafiło jednak na Chelsea i sobie nie pograło. Można nienawidzić José Mourinho, ale spotkania takie jak pierwszy mecz półfinałowy oraz późniejszy wygrany ligowy bój z Liverpoolem każą docenić jego wielkość. Co z tego, że Chelsea Mourinho głównie się broniła, skoro czyniła to perfekcyjnie. Tak samo zaprezentowała się na Anfield Road, wyprowadzając dwie zabójcze kontry. A Mourinho w Madrycie sprawiał wrażenie, jakby wydarzenia na boisku nieszczególnie go obchodziły, choć wszystko miał pod kontrolą. Szczytem wszystkiego była sytuacja z początku drugiej połowy, gdy na murawie z bólu zwijał się John Terry. Lekarze udzielali mu pomocy, korzystna dla Chelsea przerwa w grze przedłużała się, a Mourinho przysiadł na krawężniku koło trybun i beznamiętnie patrzył przed siebie. W tamtym momencie był najbardziej wyrazistym aktorem madryckiego spektaklu. Dziś zaś – na dzień przed rewanżem w Londynie – zdaje się faworytem. Być może będą psioczyć, że realizowaną perfekcyjnie taktyką zabił piękno futbolu, ale to on, tak sądzę, pojedzie na mecz do Lizbony. Genialny strateg przechytrzy pewnie rozsadzającego szatnię walczaka.
Drugie spotkanie okrzyknięto przedwczesnym finałem. Bayern – wiadomo, sama jakość i radość gry. Real – po pokonaniu Barcelony w finale Pucharu Króla – jest w uderzeniu. Było wspaniałe i zaskakujące. Oto po dwudziestu minutach naporu Bawarczyków genialna kontra i gol dla Realu. Po chwili kontra numer dwa i Ronaldo przestrzela w stuprocentowej sytuacji. Potem wręcz absurdalne pudło wielkiego w tym sezonie Angela Di Marii. To wszystko w ciągu czterdziestu pięciu minut. Do tego Bayern przeważający, ale bezproduktywny, jakby ogłuszony. Dziś mimo wszystko będzie faworytem, ale Cristiano Ronaldo, Gareth Bale, di María i inni czują, że Puchar Europy jest blisko jak nigdy. Dzisiaj nie będzie kalkulacji, jest nadzieja na przebłysk geniuszu Ronaldo i Bale’a. Na strzały z dystansu pierwszego i rajdy przez pół boiska drugiego. A z drugiej strony wciąż wielki, a w dodatku podrażniony Bayern. Może być mecz do wspominania przez lata.
Piękno futbolu polega także na tym, że bywają chwile, które unieważniają nawet najbardziej zażarte rywalizacje. W ubiegłym tygodniu na raka ślinianki zmarł były trener FC Barcelony, Tito Vilanova. Miał ledwie czterdzieści pięć lat, na koncie mistrzostwo Hiszpanii, miałby więcej, gdyby nie musiał odejść, aby skupić się wyłącznie na leczeniu. Nigdy nie byłem za Barçą, ale zapamiętałem tego pogodnego faceta o chłopięcej twarzy najpierw jako asystenta Pepa Guardioli, a potem samodzielnego szkoleniowca. Podobnie jak inni, co udowadniały poruszające internetowe komentarze. Żegnał go zgodnie cały piłkarski świat. Pierwszy kondolencje zamieścił na swej stronie Real Madryt, głos zabrał Mourinho, który kiedyś po którymś z Gran Derbi obrażał Vilanovę, a wcześniej wkładał mu palec w oko. Któryś z kibiców Realu napisał, że oddałby wszystkie przyszłe zwycięstwa ukochanej drużyny, gdyby to mogło wskrzesić Tito. Guardiola zaś nie reagował na gole swojego Bayernu w meczu z Werderem Brema, poza tym monachijczycy podobnie jak Barcelona zagrali z czarnymi opaskami na rękawach.
„Na zawsze Tito” – głosił transparent przyniesiony przez kibiców „Dumy Katalonii” na mecz z Villarrealem. W tym wszystkim, co zdarzyło się w te dni po śmierci Tito Vilanovy, było najszczersze wzruszenie. Niczego wystudiowanego, niczego dla efektu. Przez Tito w meczu z Villarrealem pierwszy raz chyba kibicowałem Barcelonie.