Marek Raczkowski: Wygląda pan dokładnie tak, jak brzmi przez telefon…

Łukasz Pawłowski: To dobrze, czy źle?

To zależy, czy jest pan przesądny.

Niespecjalnie. Pewnie tak jak Niels Bohr, który wieszał podkowę na drzwiach, choć nie wierzył, że przynosi szczęście, bo – jak twierdził – pomaga nawet tym, którzy w to nie wierzą. Albo jak ten sportowiec z pana rysunku, który w modlitwie mówi, „Boże, proszę pozwól mi wygrać bez Twojej pomocy”. Ale nie o tym chciałem rozmawiać. Miało być o Polakach w czasie wolnym.

Dobrze, zacznijmy. Niech pan zada swoje pytania, ale niech mnie pan pilnuje, bo ja lubię dygresje i dygresje od dygresji.

Jak spędzi majówkę Stanisław z Łodzi?

Stanisław z Łodzi to dla mnie już trochę anachroniczna postać. Już nie kontynuuję tego cyklu.

Co się z nim stało?

Uciekam od niego, ponieważ bohaterowie moich komiksów pojawiają się w tak różnych okolicznościach, tak różne spełniają funkcje, że nie mogą cały czas nazywać się tak samo. Gdybym ciągle wracał do Stanisława z Łodzi, musiałbym w końcu powiedzieć o nim coś więcej, a ja chciałbym uniknąć umieszczenia go w konkretnym kontekście. To ograniczające. Nie chcę wiedzieć, czy Stanisław jest żonaty, jak ma na nazwisko i jaki wykonuje zawód. To ludzik, który może być kimkolwiek – urzędnikiem, robotnikiem, artystą, mną. Nie jest to wyraźnie zdefiniowany bohater. Poza tym trochę zaczęła mnie mierzić postać takiego mężczyzny jako polskiego bohatera komediowego.

Jakiego mężczyzny?

Rozkoszny facecik, którego wszyscy lubią, ale który zwykle jest łajzą – jak Maksiu z „Seksmisji”.

Zacząłem się Stanisława z Łodzi trochę wstydzić. Bałem się, że stworzę kogoś, kto się okaże zwykłą szowinistyczną męską świnią, ubraną w aurę jakiegoś pokracznego wdzięku. | Marek Raczkowski

Skąd ta zmiana?

Być może z rodzenia się w mnie feministycznego światopoglądu. Moje wszystkie koleżanki w ten sposób patrzą na kulturę i literaturę. Czasem to przyjmuje karykaturalne kształty, bo jak wymagać od XIX-wiecznych pisarzy wrażliwości na problemy współczesnych feministek. Ale mimo wszystko zacząłem się Stanisława trochę wstydzić. Bałem się, że stworzę kogoś, kto się okaże zwykłą szowinistyczną męską świnią, ubraną w aurę jakiegoś pokracznego wdzięku.

Nie ma pan kontroli nad swoimi postaciami?

Nie mogę zaplanować, kim będą i co będą reprezentowały. Stanisław nie może być gejem. No po prostu nie może. A ja z kolei nie chciałbym, żeby był konserwatystą, chociaż czasami coś takiego z niego wyłazi. To obrzydliwe.

Stanisław z Łodzi ofiarą feminizmu. Tego się nie spodziewałem. Ale o czasie wolnym miało być…

W ogóle ten podział na czas wolny i niewolny to jakieś wielkie nieporozumienie. Ja mam tak mniej więcej 70 do 100 lat wolnego czasu – całe moje życie. Bo czym ma być ten czas wolny? Nicnierobieniem? Przerażenie ogarnia mnie na myśl, że miałbym nie pracować, to znaczy naprawdę nic nie robić. Dawno temu zwrócił się do mnie pewien mój dalszy znajomy, który w tym czasie rozkręcał jakąś firmę. Któregoś razu zapytał mnie, czy w wolnym czasie nie mógłbym mu zrobić logotypu dla tej firmy. Odpowiedziałem, że nie mogę, bo jak będę miał wolny czas i zacznę projektować logo, to przestanie to być wolny czas. Jednym słowem nie da się. Zresztą ja mam jeszcze inny problem. W jednej z książek Marqueza jest opis niezwykle wprawnego fryzjera, który szybko i pięknie strzyże ludzi, a dodatkowo wykonuje jeszcze zupełnie zbędne cięcia w powietrzu. W ten sposób rozładowuje nadmiar wirtuozerii. Ja rozładowuję nadmiar kreatywności.

Jak to się objawia?

Teraz wychodzę do ogródka, rozbieram płotek z cienkich patyczków, który ktoś tam kiedyś postawił i z tych cieniutkich, długich patyczków konstruuję jakąś budowlę. Nie wiem, co to będzie, ale chcę, żeby było wyższe niż ten dom.

Któregoś razu znajomy zapytał mnie, czy w wolnym czasie nie mógłbym mu zrobić logotypu dla jego firmy. Odpowiedziałem, że nie mogę, bo jak będę miał wolny czas i zacznę projektować logo, to przestanie to być wolny czas. Jednym słowem nie da się. | Marek Raczkowski

A ja sobie wyobrażałem, że pan czas wolny spędza jak Adaś Miauczyński w „Dniu Świra” – sfrustrowany łapie za walizkę i pędzi nad morze z okrzykiem: „Muszę, kurwa, odpocząć!”

Mam to za sobą. Już tych prób nie podejmuję. Ostatni raz zrobiłem tak kilka lat temu. Znajomi mnie namówili, więc przygotowałem rysunki na zapas, wynająłem na tydzień apartament w dawnym ośrodku MSW w Mierkach i pojechałem.

I jak wrażenia?

Nie było tam nikogo, kto przyjechałby sam, jak ja. Same rodziny z dziećmi. Czułem się jak duch. Przez tydzień nie zamieniłem z nikim właściwie żadnego słowa. Nikt nie zauważał mojej obecności. Zastanawiałem się nawet, czy ja tam w ogóle jestem.

A jak pan się nie zastanawiał, to co pan robił?

Zwykle całe dnie spędzałem na środku jeziora w łódce i po prostu czytałem. A wieczorami wychodziłem na plażę lub siadałem przy stoliku, patrzyłem na panie, na ich mężczyzn – obowiązkowo w klapkach i kolorowych kraciastych spodenkach – żłopałem alkohol i przysłuchiwałem się o czym rozmawiają.

No i o czym?

Z szosy do ośrodka prowadziła szutrowa droga. Rozmawiali o tym, że w czasie jazdy tą drogą malutkie kamyczki wylatują im spod kół i rysują dolną część karoserii. Potem podchodzili do tych samochodów – zwykle nowych i całkiem drogich – i pokazywali sobie te ryski. Ciągle gadali o tym, jak te samochody im się rysują. A do tego krzyki dzieci, krzyki na dzieci, kłótnie z żonami. Koszmar jakiś i potworny stres. Wie pan, ktoś mi kiedyś opowiadał o pewnej rodzinie, w której ojciec miał starego garbusa. I zawsze jak jechali na wakacje, w to samo miejsce, to ojciec na ostatnim, nierównym odcinku polnej drogi kazał całej rodzinie wysiadać, brać graty na plecy i iść na piechotę. To były dwa kilometry! Oni szli, a on sam jechał ostrożnie tym starym garbusem tak, żeby podwozia nie uszkodzić… Strasznie to było przygnębiające. W tak wielkim ośrodku byłem i z nikim nie rozmawiałem.

Ilustracja_2

Faktycznie dziwne, bo przecież tematów do rozmów nie brakuje. Jest taki pana rysunek, na którym grupa znajomych leży na plaży w środku lata, a jedna z kobiet pyta: „Czy macie już jakieś plany na Sylwestra?”.

To na szczęście nie jest moje doświadczenie, ale chyba zasłyszany gdzieś tekst. Ja nie chciałbym mieć z takimi ludźmi nic wspólnego. Co najwyżej nimi wstrząsnąć, zmusić ich do jakiejś innej rozmowy.

A co się panu w tej nie podoba?

Tak nie można. Przecież to straszna nuda. A w odpoczynku nie chodzi o to, żeby nic nie robić, ale żeby robić coś zupełnie innego niż zazwyczaj. Być może górnicy mogliby odpoczywać w hucie, a hutnicy w kopalni. Nie ma przecież nic gorszego niż monotonia i powtarzanie w kółko tych samych ruchów – sam tego doświadczałem pracując fizycznie na Zachodzie. Gdyby ktoś mi zaproponował, żebym jutro o czwartej rano stawił się w zajezdni tramwajowej i osiem godzin jeździł po Warszawie, to zgodziłbym się z radością.

Może zamiast tego pójdzie pan na pochody pierwszo- lub trzeciomajowe? Wiem, że jakiś czas temu na pochód narodowców z okazji Święta Niepodległości pan poszedł.

Ale to było kilka lat temu, kiedy czułem się bardziej anonimowo. Ostatnio coraz częściej zdarza mi się być rozpoznawanym w miejscach publicznych.

To źle?

Nie, ja uwielbiam, kiedy ktoś podchodzi, mówi, że się cieszy, lubi i tak dalej. Ostatnio to mi nawet wielbiciele wódkę sprezentowali. Mamy tutaj obok sklep monopolowy. Poszedłem tam o drugiej w nocy, bo przyszli znajomi, a alkohol się skończył. Przed wejściem stało kilku takich gości, że choć w Warszawie czuję się bezpiecznie, to zawahałem się, czy wejść. Wchodzę jednak, a w środku jeszcze jeden ich kolega. Patrzy na mnie i od razu pyta: „Jak tam rysunki? Co pan dziś rysuje?”. Coś tam odpowiedziałem, a on postawił mi wódkę. A jak szedłem do domu to mi spod tego sklepu jeszcze machali.

Nikt na ulicy pana nie krytykuje?

No właśnie nie. Ale na manifestacji, obawiam się, że mogłoby być inaczej. A ja nie chcę być poddany nawet słownej przemocy. Jak byłem młody, to oczywiście bardzo chętnie dostałbym po mordzie, bo potem mógłbym się tym chwalić i obnosić się z bliznami. Ale takie rzeczy już mnie nie kręcą. Nie potrzebuję pokazywać ran, żeby poczuć się atrakcyjnym.

Skoro pochody panu nie odpowiadają, to może chociaż sport narodowy Polaków, czyli grillowanie pan uprawia?

Nie mam pojęcia, co to jest i o co w tym chodzi. Czym to się różni od jedzenia ugotowanego, smażonego czy pieczonego? Mam w domu ogródek i zdarza się, że ktoś nieznajomy przychodzi, patrzy i pierwsze co mówi to „O! Można grillować”. O co w ogóle chodzi?! Ale wie pan, co innego zwróciło moją uwagę. Dziwi mnie, że ostatnio tak ascetyczny, udręczający sport jak biegi długodystansowe stał się bardzo modny. I to zwłaszcza w wyższych sferach, wśród ludzi, którzy do tej pory grali w golfa czy tenisa. Podobno można na to bieganie mnóstwo pieniędzy wydać. Pojęcia nie mam na co – butelkę na wodę jakąś bardzo drogą?

Pan specjalną miłością do sportu nie pała. Podobno nauczył się pan pływać po czterdziestce, niechętnie wsiada pan na rower, a biegania się wstydzi, bo brzydko wygląda.

Ogromnie się wstydzę pływać, tańczyć i biegać. Jak przychodzę na pusty basen, a na widowni ktoś siedzi i nie ma nic lepszego do roboty tylko się na mnie gapi, to zaczynam się wstydzić tych głupich pływackich ruchów. Ruchy w tańcu też głupie są. Ale najgorsze jest to, jak idę sobie wieczorem i zastanawiam się, jak wzywać pomocy, jeśli ktoś mnie napadnie. Jakiego słowa użyć, jak zabrzmi mój głos? I myślę sobie, że w ogóle bym nie krzyczał, bobym się po prostu wstydził.

Tak się panu zrobiło po tym, jak Jan Rokita krzyczał w samolocie „Ratunku! Niemcy mnie biją!”?

Między innymi takiego obciachu chciałbym uniknąć. Ale na samą myśl o tym, że nagle na całe gardło miałbym krzyczeć „Policja!”, „Ratunku!”, „Na pomoc!” ogarnia mnie przerażenie. Tak samo z tym bieganiem.

To co w ten długi weekend…

…długi weekend to jest jakaś potworność, ale najgorsze były święta. Budziły moje przerażenie, bo wszystko było zamknięte. Na miłość boską, nie wszyscy siedzą przez trzy dni z rodziną na wersalce przed telewizorem! Ja chcę żyć swoim trybem, a nagle ktoś mi to rozwala. No przecież nie pójdę robić zakupów świątecznych! Na szczęście teraz to się zmienia – coraz więcej miejsc jest otwartych.

 

Ogromnie się wstydzę pływać, tańczyć i biegać. Jak przychodzę na pusty basen, a na widowni ktoś siedzi i nie ma nic lepszego do roboty tylko się na mnie gapi, to zaczynam się wstydzić tych głupich pływackich ruchów. | Marek Raczkowski

 

Nie czuje pan żadnej presji, żeby dni wolne spędzać w określony sposób?

Jakiej presji? Skąd?

Społecznej presji. Są jakieś normy spędzania świąt czy wolnego czasu. Zamiast budować dziwaczne konstrukcje w ogródku powinien pan biegać albo chociaż tego grilla zrobić.

Jakoś musiałem wywalczyć sobie taką pozycję, że nikt się do mnie nie przypierdala, że nie wykonuje różnych wydawałoby się oczywistych społecznie czynności. Poza tym chyba wszyscy zdają sobie sprawę, że żyjąc trochę inaczej, trochę niezgodnie ze schematem, tak naprawdę też jestem jego częścią. Nie wiem, czy kimś takim jestem, ale osoby dziwne, ekscentryczne, odbiegające od normy są tylko częścią systemu. To powielanie obowiązującego od zawsze schematu. Nie ma żadnego buntu, są po prostu mechanizmy przyrody. Postawy buntownicze być może pełnią ważną funkcję w posuwaniu wszystkiego do przodu, ale te inne, bardziej konserwatywne też odgrywają istotną rolę w tym, by cały system się nie rozpadł.

O czym pan mówi?! Wszystko jest jedną całością, która pomalutku zmienia się ku lepszemu? To skąd się biorą pana prace jak nie z niezgody na to, by się zmieniało pomalutku? Sam pan powiedział wcześniej, że chce „potrząsać ludźmi”. A tu nagle zwrot ku holizmowi i ewolucjonizmowi.

To chwilowe. Za moment mogę powiedzieć coś innego. Ale szczerze mówiąc, naprawdę ogarnia mnie od jakiegoś czasu dziwny spokój i przekonanie, że i tak jestem częścią tego wszystkiego.

I nic już panu nie przeszkadza?

Bez przesady. Ale wie pan, zbliżam się do już dość zaawansowanego wieku i bardzo się staram nie zrzędzić. Okrutnie się tego boję. Bo jak zacznę zrzędzić, jak zacznę głupio porównywać i mówić, że kiedyś to było świetnie, a dziś jest do bani, to jako artysta będę skończony.