Mało kto o tym pamięta, ale w 2010 roku Orbán przyjechał tu z konkretnym zadaniem. Próbował przekonać polskich liderów do powołania czegoś na kształt sojuszu Polski, Węgier i Rumunii, o którym zresztą – jako nowym motorze współpracy środkowoeuropejskiej – od dawna pisze się w węgierskiej literaturze przedmiotu. W tamtym czasie Budapeszt podchodził nieufnie do Grupy Wyszehradzkiej, głównie z powodu otwartej wrogości ze strony Słowacji, rządzonej jeszcze przez koalicję lewicowo-nacjonalistyczną, która szybko zaczęła oskarżać Orbána o „brunatne” praktyki. Jednak propozycja została przyjęta chłodno przez stronę polską. Warszawa nie wierzyła ani w możliwość stworzenia alternatywy dla Wyszehradu, ani też w trwałość zbliżenia węgiersko-rumuńskiego. Okazało się, że miała rację. Niedługo po tym, jak w Bukareszcie doszło do zmiany władzy i pozycja politycznego sojusznika Orbána, prezydenta Traiana Băsescu, została osłabiona, między oboma krajami ponownie zaiskrzyło.
Tym razem na spotkaniu bardziej zależało Polsce. Orbán pojawił się w Warszawie w glorii arcyskutecznego lidera, który nie tylko dwa razy z rzędu wygrał wybory, ale za każdym razem zdobył w nich większość konstytucyjną w parlamencie. Inaczej niż cztery lata temu, dialog w ramach Wyszehradu rozwija się harmonijnie, i nawet trudne relacje węgiersko-słowackie dzięki zaangażowaniu obu stron udało się unormować. Polska – z perspektywy Orbána – wydawała się więc najbezpieczniejszym miejscem wizyty. Tu zawsze spotykał się z życzliwością i zrozumieniem, zarówno partii rządzącej, jak i głównej siły opozycyjnej, a ze względu na wielowiekową przyjaźń obu narodów decyzja nie mogła wywołać negatywnych emocji w jego kraju. Tak jak w przypadku liderów Czech, którzy tradycyjne w pierwszą oficjalną podróż jadą do sąsiedniej Słowacji, wybór Warszawy tłumaczyć można raczej racjami sentymentalno-historycznymi. Dla węgierskiego premiera ważniejszą wagę polityczną będzie miała druga wizyta: w Berlinie.
Polska była zainteresowana rozmową z Orbánem z powodu Unii Energetycznej w ramach UE, ambitnego pomysłu, zakładającego m.in. wspólne zakupy energii czy radykalną dywersyfikację źródeł dostaw surowców, przedstawionego w marcu przez Donalda Tuska. W ciągu ostatnich tygodni polscy urzędnicy – z premierem na czele – zaangażowali się w budowanie szerokiego politycznego poparcia dla Unii. Tusk rozmawiał już o niej z liderami Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii i Portugalii, a także przedstawicielami Rady i Komisji Europejskiej. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że pozyskanie Węgier do projektu będzie trudne. W mediach nadal dużo mówi się o umowie atomowej, podpisanej w styczniu przez Orbána i Władimira Putina, który zobowiązał się do skredytowania budowy nowego bloku elektrowni atomowej w Paks. Negatywnym echem odbiła się również wypowiedź węgierskiego premiera o „bezstronności” Budapesztu wobec konfliktu ukraińsko-rosyjskiego. Powstało wrażenie, że Węgrom bardziej niż na europejskiej solidarności zależy na dobrych dwustronnych relacjach z Moskwą.
A jednak Budapeszt pomysł Tuska poparł. I nie ma w tym nic dziwnego. Orbán bowiem kontynuuje strategię z drugiej kadencji rządów socjalistów, która zakłada wzmacnianie własnych zasobów energetycznych oraz – używając terminologii wojskowej – aktywną grę na dwa fronty w relacjach z Unią i Rosją. Budapeszt od czasu pierwszego rosyjsko-ukraińskiego kryzysu gazowego z 2006 r. konsekwentnie rozbudowuje własną infrastrukturę gazową, dzięki czemu Węgry mają dziś najwięcej interkonektorów z sąsiadami oraz największe magazyny gazu spośród wszystkich członków Grupy Wyszehradzkiej. Ponadto, pragmatyczny Orbán, podobnie jak jego poprzednicy, kalkuluje, że Węgry – mały kraj o ograniczonym potencjale ludnościowym i geopolitycznym – na wyjątkowo wrażliwym odcinku energii nie może sobie pozwolić na zależność od jednego silnego gracza. Mimo iż decyzja o otwarciu sektora jądrowego na Rosję niesie ze sobą duże ryzyko w przyszłości (np. nie wiadomo, co będzie jeśli Budapeszt nie spłaci wartej 10 mld euro pożyczki), teraz może przyczynić się nie tylko do ustępstw finansowych ze strony Moskwy, która najpewniej obniży Węgrom wysokie ceny za gaz, ale nawet do zmniejszenia importu tego surowca. Z kolei propozycje Tuska mają przecież na celu przełamanie monopolu energetycznego w Europie; trudno, aby Węgrom, uzależnionym w ponad 80 procentach od gazu i ropy ze Wschodu, na tym nie zależało.