Wszystko rozgrywa się jeszcze nie w przestrzeni placów, ulic czy parków, ale w zaciszu gabinetów. Media prześcigają się w wynajdywaniu, co bardziej dramatycznych tytułów: „Podwałek – kto kłamie w sprawie kamienicy na Podwalu?”, „Obrońmy halę na Koszykach”, „Deweloper zburzył kolejny zabytkowy budynek” – to tylko niektóre z nich. Mieszkając w Warszawie, żyjemy w atmosferze ciągłych wojenek podjazdowych pomiędzy konserwatorem, deweloperami, mieszkańcami, aktywistami i mediami. Często merytoryczną dyskusję zastępują rzucane głośno demagogiczne hasła, a z drugiej strony – aroganckie milczenie. Podczas gdy gasimy kolejne pożary, faktycznie coraz bardziej zatracamy się chocholim tańcu. Jestem tym już zmęczony.
Czy mamy do czynienia z kryzysem ochrony zabytków w Warszawie? A może w całym kraju? Czy wystarczy wymienić kilku urzędników, żeby wszystko naprawić? (A potem będzie już pięknie?).
Zabytki w kryzysie
Bez wątpienia od kilkunastu lat obserwujemy rekonstrukcję systemu ochrony zabytków. Albo raczej: jego bezskuteczne próby utrzymania się na powierzchni pomimo anachronizmu doktryn, pojęć, konstruowanych metod działań czy wreszcie prawa. Doktryna konserwatorska wykształcona na przełomie XIX i XX w. przez Aloisa Riegla, następnie utrwalona Kartą Ateńską i Kartą Wenecką od tego czasu sama stała się zabytkiem. Nie uwzględniając faktycznych zmian w krajobrazie kulturowym czy potrzeb społecznych, bywa wykorzystywana przez jedną lub drugą stronę w zależności od zapotrzebowania. A że papier jest cierpliwy, to można interpretować ją jak się komu podoba. Z prawem jest znacznie gorzej – ustawa z 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami wraz z rozporządzeniami do niej to zespół niespójnych, często bardzo niesymetrycznych przepisów, które w dodatku nie pozwalają na ich skuteczną egzekucję. Gąszcz, w którym trudno się sprawnie poruszać. Bez dobrej kontroli, przy niedoinwestowanych służbach, a wreszcie przy braku współpracy z innymi organami nie może być dobrze. Mimo, że każdy chciałby jak najlepiej.
W Warszawie jest jeszcze gorzej. Na obraz urzędu pogrążonego w odmętach inercji nachodzi jeszcze absurdalna liczba ponad tysiąca zabytków w rejestrze, kilku tysięcy ujętych w gminnej ewidencji i sporej ich liczby chronionej na podstawie planów. Do tego nasilony jak nigdy napór deweloperów, żeby budować tam gdzie się zwykło budować – czyli w mieście – często wiąże się z aroganckim traktowaniem zastanego krajobrazu zabytkowego. I coraz silniejsza aktywność ruchów miejskich, nie zawsze skanalizowana tak, jak być powinna. Przy obecnym modelu, jaki funkcjonuje w Biurze Stołecznego Konserwatora Zabytków nie da się tym dobrze zarządzać. Emilka, Ogród Krasińskich, Podwale, Domki Fińskie czy koszary przy ul. Szwoleżerów to tylko uboczne skutki obecnego stanu rzeczy. Jak tu w takim razie myśleć o wdrażaniu nowej konwencji UNESCO o dziedzictwie niematerialnym czy choćby podążać za ostatnią rekomendacją w sprawie krajobrazu kulturowego? Mrzonki.
Urząd zamknięty
Podczas gdy obserwujemy coraz silniejsze przebudzenie społeczne, a Ratusz odpowiada na wszelkie zmiany organizując debaty, konsultacje czy uruchamiając budżet partycypacyjny – w warszawskich służbach konserwatorskich niewiele się zmieniło. Wojna podjazdowa między urzędnikami, inwestorami, a mieszkańcami trwa w najlepsze przy wzajemnym braku zaufania.
Bez wątpienia od kilkunastu lat obserwujemy rekonstrukcję systemu ochrony zabytków. Albo raczej: jego bezskuteczne próby utrzymania się na powierzchni – mimo anachronizmu doktryn, pojęć, metod działań czy wreszcie prawa.| Michał Krasucki
Mam wrażenie, że nikt tu nie odrobił ostatniej lekcji, jaką jest rosnący udział społeczny w procesach podejmowania decyzji. Że nikt nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na pytanie jak skutecznie zarządzać dziedzictwem, szczególnie w obliczu ostatniej rekomendacji UNESCO o krajobrazie miejskim. Że coś takiego jak zarządzanie dziedzictwem, zarządzanie zmianami to tylko puste hasła, w dodatku jeszcze nie dość popularne.
Warszawski urząd jest zamknięty. Zamknięty na głos i potrzeby mieszkańców, zamknięty na większość inwestorów (boimy się ich), zamknięty na zmiany, jakie zachodzą w innych strukturach miejskich. Okopał się i mimo, że chce dobrze, tonie w tysiącach spraw. Wprowadzone częściowo i na papierze metody konsultowania się ze środowiskami naukowymi i społecznymi (rzadko, ale stosowane w ramach Komisji Dialogu Społecznego, Społecznej Rady Ochrony Dziedzictwa Kulturowego przy Prezydencie m. st. Warszawy) uznał za wystarczające. Trudno się z tym zgodzić. Pytanie tylko z czego wynika niechęć do rozmowy ze stroną społeczną? Być może z anachronicznego przekonania, że żadnej merytorycznej dyskusji nie jest ona w stanie wytrzymać? Zapewne organizowane co jakiś czas populistyczne akcje tylko urząd utwierdzają w tym stanowisku.
Dziedzictwo jako proces
System, w którym urząd pełni jedynie działania strażnicze, kontrolne, wydaje odpowiednie pozwolenia i decyzje, stojąc na straży wspólnego dziedzictwa, jest systemem, który jak najszybciej musi odejść do lamusa. Zmiana poszczególnych osób na tym czy innym stanowisku niewiele zmieni, a podnoszone okrzyki „Brabander musi odejść” de facto nie rozwiążą żadnego problemu. Służby ochrony zabytków w Warszawie – i tyczy się to zarówno Stołecznego, jak też (choć w mniejszym stopniu) Wojewódzkiego konserwatora zabytków – muszą zacząć traktować swoją pracę jako element większego zadania zarządzania dziedzictwem. Stać się jednocześnie moderatorami całego procesu. Zarządzanie zmianami, model o którym wielokrotnie pisał B.M. Feilden, muszą stać się niezbędnym elementem tego procesu, do którego zaproszeni są wszyscy jego uczestnicy. W takim systemie konserwator nie może być jedynie architektem czy historykiem sztuki – musi zdać się na interdyscyplinarną dyskusję, w której respektowane będą nie tylko wartości stricte konserwatorskie czy architektoniczne, ale i antropologiczne czy społeczne.
Przy obecnym modelu, jaki funkcjonuje w Biurze Stołecznego Konserwatora Zabytków nie da się tym dobrze zarządzać. | Michał Krasucki
Chciałbym, żeby urząd rozpoczął faktyczną debatę z mieszkańcami o przestrzeni zabytkowej. W mieście, które jest wielkim palimpsestem kulturowym to niezbędne dla odpowiedniej ciągłej waloryzacji krajobrazu. Chciałbym, żeby odbywały się dyskusje i konsultacje wyprzedzające projekty i wydawane pozwolenia. Żeby do tych dyskusji dopuszczane były także przeciwne strony – tj. inwestorzy; bo inaczej żadna z nich nie będzie owocna. Chciałbym, żeby w przypadku miejsc dla Warszawy najistotniejszych prowadzono nowoczesne modele projektowania – np. charette. Żeby konkursy dla organizacji pozarządowych działających w obszarze dziedzictwa były organizowane nie przez Biuro Kultury, a przez Biuro Konserwatora właśnie. Marzy mi się, by konserwator wykorzystał potencjał merytoryczny, jaki tkwi w ruchach miejskich – także poprzez współpracę. Żeby wreszcie udało nam się sobie wzajemnie zaufać.