SONY DSC

Co łączy dwa domy ze zdjęcia? Wydawałoby się, że niewiele. Pierwszy z nich to wiekowa kamienica z XIX w. o pięknym wystroju i zachowanych wnętrzach. Drugi to bliźniak powstały kilkanaście lat po wojnie, poddany licznym rozbudowom i modyfikacjom. Taki, jakich w tym mieście setki albo tysiące. Według warszawskich służb konserwatorskich łączy je jednak dużo – oba są zabytkami i w obu tych przypadkach przechodzi się ciężką, mozolną procedurę. Nierzadko trwającą miesiące, albo i lata.

W Warszawie mamy kilkanaście tysięcy zabytków. Bardzo różnych, zachowanych w odmiennym stanie, pochodzących z oddalonych od siebie okresów historycznych. Wyobraźmy sobie, że każdego dnia kilkunastu właścicieli lub mieszkańców rozpoczyna remont. Większy lub mniejszy. Jeden chce dobudować piętro, inny tylko poszerzyć drzwi do salonu, a jeszcze inny wymienić dach. Każda z tych spraw trafia do biura konserwatora. Narastają w dziesiątki, a później w setki. Każda czeka nieraz po kilka miesięcy na analizę i rozstrzygnięcie. Zawsze równie mozolne, drobiazgowe i rozbudowane. Obok barokowego pałacu w jednej linii w tym ślimaczym wyścigu idą XIX-wieczne kościoły, carskie koszary, czy typowe bloki z lat 30.. To się nie może udać! I prędzej czy później tama gdzieś puszcza, a mediami wstrząsają kolejne konserwatorskie awantury.

W labiryncie

Pamiętamy pewnie podział zabytków na klasy. To, co należało do klasy zerowej przedstawiało najwyższą wartość, każdy kolejny numer oznaczał już niższą rangę. Klas dawno nie ma. Zniknęły, a wszystkie zabytki wpisane do rejestru stały się równe. Przynajmniej teoretycznie. Szybko dołączyły do nich zabytki ewidencyjne, które nadgorliwość urzędnicza nierzadko czyniła równoprawnymi z rejestrowymi. Skoro można docenić i przemielić w młynach biurokracji, to czemu nie?!

Jeżeli chce się chronić wszystko to nie chroni się nic. Bez odpowiedzi na pytanie dotyczące obszarów i obiektów priorytetowych bardzo łatwo wpaść w pułapkę chorego perfekcjonizmu. A zbytni perfekcjonizm i nadgorliwość zabijają skuteczność | Michał Krasucki

Ale po kolei…

Polskie prawo przewiduje kilka form ochrony zabytków. Na pewno zgodnie z ustawą z dn. 23 lipca 2003 r. jest nią m.in. wpis do rejestru zabytków czy ochrona w miejscowym planie zagospodarowania. Zabytki rejestrowe to nie zawsze poszczególne obiekty; czasem są to całe układy urbanistyczne dzielnic, które obejmują każdą formę przestrzenną. Niepisaną formą ochrony jest także ujęcie zabytków w gminnej ewidencji. W przypadku takich obiektów prawo budowlane i ustawa o zagospodarowaniu i planowaniu przestrzennym pozwalają konserwatorowi na zajęcie stanowiska w przypadku decyzji o warunkach zabudowy, czy pozwoleniu na budowę. Samo założenie gminnej ewidencji ma formę mocno niekonstytucyjną i nie wynika z postępowania administracyjnego, a jest po prostu zwykłą czynnością urzędową – polega tylko i wyłącznie na założeniu kart ewidencyjnych, a w Warszawie także wydaniu zarządzenia Prezydenta Miasta. Posiadanie w gminie takiego zbioru kart daje już służbom konserwatorskim podstawę do „zajęcia stanowiska”. A pomyśleć, że u podstaw ewidencji zabytków wymyślonej niegdyś przez prof. Wojciecha Kalinowskiego leżała głównie potrzeba udokumentowania. Daleko od tego odeszliśmy…

Trudno się w tej gmatwaninie połapać. Jeśli dodamy do tego jeszcze plany miejscowe, gdzie także wpisane są obiekty lub całe strefy podlegające ochronie to okaże się, że tak rozbudowanego, nieczytelnego systemu nie ma nigdzie indziej. Z czego konserwator skwapliwie korzysta i nawet nie wie, kiedy sam pada jego ofiarą.

W Warszawie mamy około 2 tys. zabytków wpisanych do rejestru i 10 tys. ujętych w ewidencji. Bóg jeden wie ile chronionych jest dodatkowo w planach miejscowych. Znaczna liczba! Kiedy w 2010 r. znowelizowano ustawę o ochronie zabytków nie posiadaliśmy się ze szczęścia. Oto konserwator zyskiwał prawo do decydowania w sprawach tysięcy obiektów, które do tej pory w żaden sposób nie były chronione. Mógł się wypowiadać w sprawie koszmarnych nadbudów i modernizacji tysięcy zabytków. Społecznicy – w tym także ja – upatrywali w nowych przepisach remedium na zalew licznych samowoli. Szybko okazało się jednak, że nastąpiła prawdziwa klęska urodzaju, a nadgorliwi urzędnicy z ewidencji uczynili wiedzę tajemną oraz nowe narzędzie swej boskiej mocy. I uzgadniali nie tylko nadbudowy, nowy kształt dachu, czy zachowanie podziałów elewacji, ale także rodzaje stolarki okiennej, formę kostki na podjeździe, czy okucia drzwiowe. Machina szybko się zapchała.

„Znaj proporcją mociumpanie…”

Jeżeli chce się chronić wszystko to nie chroni się nic. Bez odpowiedzi na pytanie dotyczące obszarów i obiektów priorytetowych łatwo wpaść w pułapkę chorego perfekcjonizmu. A zbytni perfekcjonizm i nadgorliwość zabijają skuteczność.

Stołeczny konserwator zabytków lubi wydawać zalecenia konserwatorskie. To taka forma opinii, która w każdym normalnym urzędzie ma być jedynie formą wspomagającą decyzje i postanowienia, a u nas urosła do rangi biurokratycznego bożka. Chcąc cokolwiek zmienić powinniśmy o nie najpierw wystąpić. Potem czekamy od  3 do 9 miesięcy aż się konserwator namyśli i otrzymujemy kilkustronowe pismo będące najczęściej także prawdziwym opracowaniem historycznym dla naszego kochanego domu. Podobna procedura jest praktykowana w 90 proc. przypadków. Skąd na to brać czas i ludzi?

Na takim podejściu, które nieformalnie zrównuje ze sobą wszystkie zabytki, tracą te najcenniejsze. Zawaleni tonami pism i własnych odpowiedzi urzędnicy, nie mają fizycznie czasu na to, by wyłapywać potencjalne zagrożenia dla najbardziej wartościowych obiektów rejestrowych i to na nich skupiać swoją uwagę. Potem okazuje się, że właśnie tam urzędnicza tama puściła i pod pretekstem przebudowy wyburza się kolejną kamienicę albo wprowadza koszmarną budowę przy Trakcie Królewskim. Ofiarą braku uwagi pada także powojenny modernizm, na który po prostu nie starcza czasu – casus Emilii.

Warszawska apokalipsa

Co się stanie w momencie kolejnej nowelizacji ustawy? Kiedy nagle ewidencja przestanie „chronić” i z powrotem stanie się jedynie narzędziem dokumentacji? Kiedy właściciele licznych obiektów zobaczą, że warszawska ewidencja to dość chybotliwa konstrukcja? Wtedy nadejdzie prawdziwa warszawska apokalipsa.

Na takim podejściu, które nieformalnie zrównuje ze sobą wszystkie zabytki tracą te najcenniejsze. Zawaleni tonami pism i własnych odpowiedzi urzędnicy nie mają fizycznie czasu na to, by wyłapywać potencjalne zagrożenia dla najbardziej wartościowych obiektów rejestrowych i to na nich skupiać swoją uwagę | Michał Krasucki

Bez pokrycia całego terenu miasta planami nie jesteśmy w stanie skutecznie zarządzać dziedzictwem. To plany miejscowe, a nie ewidencja docelowo powinny ustalać reguły gry między konserwatorem a inwestorami! Z ogólnymi wskazówkami i wytycznymi, bez potrzeby każdorazowego wydawania zaleceń przed warunkami zabudowy. Bez ustalenia właściwej hierarchii zabytków urząd nadal będzie brnąć w tonach spraw i papierów, a kolejne „parowozownie”, „Podwala” i „Emilie”, przypominać nam będą o jego niewydolności. Bez rozmowy, czytelnych procedur, zasad i przestrzegania terminów zniechęceni i zmęczeni właściciele zabytków nadal będą poszukiwać jakichkolwiek metod, żeby obejść problem, jakim jest dla nich konserwator.

Tymczasem mozolna, syzyfowa praca konserwatora trwa… Młyny urzędu mielą powoli, bardzo powoli!