W czasie, gdy w Cannes zwijano czerwony dywan, pod Wawelem rozpoczynał się 54. Krakowski Festiwal Filmowy. Między 25 maja a 1 czerwca w 10 salach kinowych wyświetlono ponad 200 filmów dokumentalnych, animowanych i krótkometrażowych. Festiwalowi widzowie nie odczuli być może aury prestiżu, jaka otacza Złotą Palmę, ale znaleźli się blisko dokumentalnej codzienności i aktualnych problemów społecznych. W obliczu dynamicznej sytuacji politycznej ostatnich miesięcy puls współczesności okazał się wyjątkowo dobrze wyczuwalny.

Daleki jestem od uogólnień. Sama liczba filmów konkursowych daje do myślenia – niełatwo wyciągnąć z ich różnorodności wspólny mianownik. Pewne spostrzeżenia powracały jednak w kolejnych dniach projekcji, inne zaś pojawiały się w trakcie festiwalowych dyskusji. Oto niektóre z nich.

Dokument na czasie

Trudno pozbyć się wrażenia, jakie pozostawia dokument „Killing Time” (Jaap van Hoewijk, 2013). Na dodatek impresja ta wcale nie jest przyjemna. Wraca za każdym razem, kiedy przypominam sobie tytuł, okrutny w swojej dwuznaczności. Czarnoskóry seryjny morderca czeka na egzekucję – zatem to jednocześnie czas zabijania i zabijanie czasu. Duszne teksańskie popołudnie nieodparcie kojarzy się z ciężką atmosferą Warszawy z „Krótkiego filmu o zabijaniu” (1987). Chyba od czasów Kieślowskiego nikt w tak sugestywny sposób nie opowiadał o uśmiercaniu w majestacie prawa. Nawet jeśli tytuł nie zapadnie w pamięć, pozostaną obrazy: ujęcie przedstawiające zwłoki na sali sądowej, scena, w której rodziny ofiar pozują do pamiątkowego zdjęcia przed pałacem sprawiedliwości…

still form Killing Time. Documentary director: Jaap van Hoeiwjk produced by : KV Films
„Killing Time”, reż. Jaap van Hoewijck / materiały prasowe

Warto wspomnieć o okolicznościach produkcyjnych – „Killing Time” to spojrzenie holenderskiego reżysera – a więc z zewnątrz – na rzeczywistość Stanów Zjednoczonych. To jednocześnie próba zmierzenia się z typowo amerykańskimi tematami: poczuciem sprawiedliwości i wizerunkiem seryjnego mordercy. Dokumentalnych wycieczek Europejczyków do USA było zresztą podczas festiwalu więcej – chociażby „Vegas” (2013) Łukasza Konopy czy „Wściekłe babcie” („Two Raging Grannies”, 2013). W tym drugim przypadku Norweg Håvard Bustens śledzi poczynania dwóch amerykańskich aktywistek, którym metryka nie przeszkadza w realizacji obywatelskiej potrzeby zadawania pytań o współczesną ekonomię. Kwestie, które znamy z telewizji, są tu jednak oglądane z zupełnie innej strony – wszystkie spośród tych filmów uciekają bowiem od poetyki konfliktu i upraszczających opozycji. Krakowski Festiwal Filmowy po raz kolejny pozwolił zobaczyć to, czego nie ma na kanale Discovery.

Kilka filmów trafiło idealnie w swój czas. W pozakonkursowej sekcji „Gdzieś w Europie” można było obejrzeć dokument „Jest taki kraj” („PMR”, 2014). A zatem: gdzieś w Europie jest taki kraj, który samozwańczo określił się jako Naddniestrzańska Republika Mołdawska. Żadne suwerenne państwo nie uznaje jego istnienia, co nie przeszkadza tamtejszym władzom świętować kolejnych rocznic niepodległości. Również Rosji nie przeszkadza to finansować naddniestrzańskiego przyczółka. Chyba najciekawsze w filmie Meelisa Muhu i Kristiny Norman są świadectwa tak zwanych przechodniów. Zamiast ulicznej sondy estońscy filmowcy realizują pełen wnikliwej uwagi reportaż na temat kondycji człowieka sowieckiego ponad 20 lat po rozpadzie ZSRR. Okazuje się, że w Europie wciąż jeszcze tęsknota za przewodnictwem Rosji może być sposobem na zapełnienie egzystencjalnej pustki i ekonomicznej frustracji. Historia Naddniestrza wobec kryzysu na Ukrainie nabiera aktualności, chociaż para estońskich reżyserów nie próbuje z tego robić politycznej sensacji. Podobnie jak pisali na ten temat Jacek Hugo-Bader czy Andrzej Stasiuk, dokumentaliści skupili się na osobliwej urodzie miejsca. Militarystyczne parady, duma z najsłodszych w Europie winogron oraz dzieci recytujące wierszyki „na cześć”. Naddniestrze to nie jest po prostu dyktatura, to stan umysłu.

Z kolei dla Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego, twórców dokumentu „Efekt domina” (2014), inspiracją do wyprawy do Abchazji był reportaż Ryszarda Kapuścińskiego. Absurdalność sytuacji, w której minister sportu małej – i podobnie jak Naddniestrze praktycznie przez nikogo nieuznawanej – republiki próbuje walczyć o międzynarodowy prestiż, organizując pośród ruin mistrzostwa świata w domino, mogłaby stać się przyczynkiem do politycznej satyry. Tymczasem u Niewiery i Rosołowskiego zwycięża perspektywa prywatna: codzienne życie ministra i jego partnerki – śpiewaczki operowej. Nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.

Domino_Effect_2
„Efekt domina”, reż. Elwira Niewiera i Piotr Rosołowski / materiały prasowe

Żywot Mateusza

W szeregu rozpolitykowanych obrazów można było wypatrzyć szlachetne wyjątki. Takim skromnym, niewyróżniającym się na pierwszy rzut oka dokumentem jest krótkometrażowy „Matias” (2014). Tytułowy bohater w obiektywie Ricardo Martensena i Felipe Tomazellego to człowiek organicznie zrośnięty ze swoim domem i środowiskiem naturalnym. Zagroda w środku brazylijskiego, zwrotnikowego lasu, 165 kilometrów od São Paulo. Matias żyje wyłącznie w towarzystwie swoich kur i psów. Tańczy sam, słuchając radia tranzystorowego (chociaż zapewne nie rozumie reklam kierowanych do użytkowników Androida). Modli się również sam, po swojemu, słowami wymyślonej modlitwy, skleconej z paru magicznych słów, jak prowizoryczna chatka, która wszak daje wystarczająco dużo schronienia.

Brazylia to państwo rozwijające się dynamicznie, ale również borykające się ze społecznymi problemami. O tym jednak milczą twórcy „Matiasa”. Oparty na przyjaznym stosunku do bohatera, ciepły portret filmowy nie potrzebuje polityki. To dokument uniwersalny i właściwie bardzo tradycyjny, utrzymany w poetyce mistrza gatunku Roberta Flaherty’ego, swego czasu oskarżanego właśnie o polityczną indyferencję. Jego filmy często określano mianem „etnografii ocalającej”, ponieważ obrazowały życie kultur dogorywających na skraju rozwijającej się cywilizacji. Jak informują napisy na końcu „Matiasa”, na terenie, który zajmuje bohater, władze państwowe ustanowiły rezerwat przyrody. Między innymi dzięki ekipie filmowej Matias nie został przesiedlony i prawdopodobnie będzie mógł dożyć swoich dni po swojemu. Aktualność misji filmu dokumentalnego została dowiedziona.

Polskie szkoły 

Pokazom polskich filmów towarzyszą zawsze szczególne emocje. Krakowski Festiwal Filmowy był przecież akuszerem narodzin polskiej szkoły dokumentu. Również filmy najwybitniejszych twórców filmu animowanego często miały premierę właśnie w Krakowie. Charakterystyczne, że polskie filmy prezentowane w tym roku nie osiągnęły tego poziomu aktualności, jaki jest cechą dokumentów, o których pisałem powyżej. Nie zawsze można wyczuć w nich puls współczesnych czasów. Wciąż jednak są barometrem sytuacji polskiej kinematografii.

Tam, gdzie Elżbieta Jaworowicz prowokuje, Paweł Łoziński szlachetnie odwraca kamerę. Rozczarowała z kolei Maria Zmarz-Koczanowicz, która tym razem schowała pazur, rysując laurkę. | Krzysztof Siwoń

Najgorsze stereotypy na temat polskiego kina potwierdzają filmy fabularne. Dla przykładu – krótkometrażówka „Źle nam z oczu patrzy” (2014) w reżyserii Arkadiusza Biedrzyckiego to film o niczym. Scenariusz powstał na podstawie doniesień prasowych o desperackim samobójstwie dwójki młodych osób, a estetyka to właściwie przypis do „Hardkor Disko” (2014) Krzysztofa Skoniecznego. Przypadek jest o tyle symptomatyczny, iż pokazuje, jak młodym filmowcom zdarza się zgubić, gdy próbują odbić klisze ze współczesnego kina (chociażby z Bruno Dumonta) zamiast robić własne filmy. „Źle nam z oczu patrzy” jest przy tym utworem skrajnie nieporadnym. Rozedrgane kadry zamiast niepokoju budzą irytację. Kamera podąża za bohaterem niczym u braci Dardenne – cóż z tego, skoro bohater sam chyba nie wie, dokąd zmierza? Całości dopełniają dialogi: „O co wam poszło? – O nic. O kasę. – Głodna jestem. – To zjedz coś”. Aktorzy wypowiadają kwestie redundantne, a właściwie mamroczą niewyraźnie – niestety nie tylko w scenie, w której jedzą makaron. Łódzka Szkoła Filmowa swego czasu słynęła z gruntownej edukacji kulturalnej – w tym z projekcji filmowych dla studentów. Nie wiem, jak jest dziś, ale na pewno niejedna lekcja z historii kina polskiego mogłaby być pouczająca. Warto byłoby pochylić się nad słowami inżyniera Mamonia z „Rejsu” Marka Piwowskiego. Kiedyś przynajmniej z dykcją było lepiej. Na szczęście na festiwalu można oglądać polskie filmy z napisami angielskimi.

Na tym tle nieco lepiej wypadają rodzime dokumenty. Ciekawe jednak, że nawet w dobrych warsztatowo produkcjach nie udaje się uchwycić wspomnianej wcześniej współczesności. Chociaż obrazy te często dotykają aktualnych spraw („Jestem Polakiem”, Paweł Hejbudzki ‒ o demonstracjach 11 listopada ubiegłego roku) i mają ambicję panoramowania społeczeństwa („Moje 89 pokolenie”, Paweł Jóźwiak-Rodan), pozostają na powierzchni zdarzeń i przedstawień. Aktualność oraz nowość pozostają często w sferze deklaracji – jak w przypadku „Nowej Warszawy” Bartka Konopki. Reżyser nie wykorzystał szansy na opowieść o współczesnej Polsce, jaką daje możliwość rejestracji recitalu Stanisławy Celińskiej. Chociaż osiągnął sukces inscenizacyjny, zrezygnował zupełnie z komentarza odautorskiego. Brakuje więc przenikliwego spojrzenia i prowokacyjności, firmowego gestu polskiej szkoły dokumentu, której wciąż patronuje Marcel Łoziński. Przyzwoity poziom utrzymał na pewno syn Marcela ‒ Paweł, który pokazał na festiwalu swój najnowszy film „Werka” ze znakomitymi zdjęciami Wojciecha Staronia. Portret pracowniczki fabryki zapałek, która opiekuje się niepełnosprawną dziewczynką, to mistrzostwo dokumentalnej delikatności. Tam, gdzie Elżbieta Jaworowicz prowokuje, Paweł Łoziński szlachetnie odwraca kamerę. Rozczarowała z kolei Maria Zmarz-Koczanowicz, dyżurna liberalna ironistka polskiego dokumentu, która tym razem schowała prowokacyjny pazur, rysując laurkę dla środowiska „Krytyki Politycznej” w filmie „Nowy wspaniały świat”.

Hipopotamy_04
„Hipopotamy”, reż. Piotr Dumała / materiały prasowe

Mocno trzyma się polska animacja. Filmy animowane pokazywali zarówno twórcy już uznani („Hipopotamy” Piotra Dumały), jak i młodzi („Łaźnia” Tomka Duckiego). Majstersztykiem filmowej formy okazała się długo zapowiadana „Fuga na wiolonczelę, trąbkę i pejzaż” Jerzego Kuci. Utwór mistrza polskiej animacji to czysta synestezja, film o sztuce jako świecie równoległym wobec materialnej rzeczywistości. Tym razem również brzmi to mało współcześnie – a jednak to artystyczny sukces, imponujący przede wszystkim doskonałością warsztatową.

Aktualne kontra uniwersalne

Ceremonia przyznania nagród przyniosła salomonowy wyrok. Wydaje się, że w równym stopniu doceniono reżyserów celujących w aktualność oraz twórców poszukujących uniwersalizmu. Po raz kolejny laureatem festiwalu został ponadsiedemdziesięcioletni Jerzy Kucia (Złoty Smok dla najlepszego filmu krótkometrażowego). Najbardziej polityczny film zwyciężył paradoksalnie w konkursie muzycznym, którego tematem przewodnim jest przecież sztuka (Złoty Hejnał dla „Songs of Redemption” Amandy Sans i Miquela Galofré o resocjalizacji przez muzykę na Jamajce). Największym wygranym okazała się Elwira Niewiera do spółki z Piotrem Rosołowskim, których „Efekt domina” był jednym z najczęściej wywoływanych ze sceny krakowskiego kina Kijów tytułów (Złoty Róg dla najlepszego filmu dokumentalnego, Złoty Lajkonik dla najlepszego filmu w konkursie polskim). Zwyciężył kompromis między obrazowaniem współczesnych problemów politycznych i codziennych, ludzkich spraw. W kuluarach dało się słyszeć głosy, że to typowa perspektywa dla polskiej tradycji dokumentalizmu – polityka polityką, ale najbardziej liczy się człowiek.

 

[zdjęcie na stronie głównej]„Jest taki kraj”, reż. Meelis Muhu i
Kristina Norman / materiały prasowe