Dlaczego ludzie myślą to, co myślą? Bo takie są warunki. Dlaczego zmieniają zdanie? Bo warunki się zmieniły. Nad słabościami tego rodzaju naiwnej socjologii wiedzy nie ma potrzeby się rozwodzić. Towarzyszy jej nieufność wobec idei oraz niechęć do przyznania im jakiejkolwiek mocy sprawczej. Sprawstwo w sferze ducha jest dziś dla nas zbędnym założeniem, wystarcza nam sprawcze władztwo struktur, konfiguracji i układów, z których, niebaczni na zamykające się wokół nas błędne koło, chcemy wywodzić sens.
Gołe oko to instrument w obserwacji życia społecznego absolutnie niewiarygodny, ale przydatny tam, gdzie rzecz trzeba dla wygody i oszczędności czasu maksymalnie uprościć, czyli przede wszystkim w mediach i polityce. | Marta Bucholc
Rozważania nad zbiorowym samo rozumieniem, wyrażającym się w debacie o minionych 25 latach historii Polski, wyraźnie należą do opisanej powyżej szkoły myślenia. To, że wiele się w społeczeństwie zmieniło, widać gołym okiem. Gołe oko to instrument w obserwacji życia społecznego absolutnie niewiarygodny, ale przydatny tam, gdzie rzecz trzeba dla wygody i oszczędności czasu maksymalnie uprościć, czyli przede wszystkim w mediach i polityce. Gołym okiem widać również, że społeczeństwo (które, rzecz jasna, gołym okiem widać) dokonuje nad ową zmianą refleksji. Refleksja ta ma być zarazem autorefleksją społeczeństwa, które jest i przedmiotem, i podmiotem zmiany.
Chcemy odczytywać stan debaty na dwudziestopięcioleciem jako znak stanu duchowego społeczeństwa, poszukując przyczyn, dla których z perspektywy ćwierćwiecza nasz pogląd na transformację sam zdaje się ulegać transformacji. Żadne zjawisko społeczne nie ma jednej przyczyny i żadnego nie da się wyjaśnić zupełnie i bez reszty: to socjologiczny banał. Można jednak proponować kolejne cząstkowe wyjaśnienia. Moja hipoteza jest następująca: dla dzisiejszej oceny dwudziestopięciolecia decydująca jest frustracja wywołana nadmiarem możliwości.
Celowo nie mówię tu o możliwości czegoś określonego, nadmiar możliwości jest bowiem wszechobecny. Możemy zostać w kraju albo wyjechać, a wyjechawszy, możemy wrócić albo nie. Możemy pracować za mniej albo więcej, możemy stracić pracę, możemy ją odzyskać, możemy podjąć działalność gospodarczą, możemy ją rozwinąć i możemy zbankrutować. Możemy głosować albo nie. Możemy studiować za darmo albo za pieniądze. Możemy zbierać środki i możemy zebrać za mało. Możemy wziąć kredyt we frankach i możemy go nie spłacić. Możemy się ubiegać, możemy wygrać, możemy przegrać.
Polacy musieli się nauczyć, że wielość możliwości nie daje automatycznie spełnienia, bo możemy ich nie wykorzystać lub wykorzystać je źle. A wtedy szansa przemija, pozostaje „gdyby”. | Marta Bucholc
Ten natłok możliwości nie jest bynajmniej specyficzny dla Polski czy w ogóle dla społeczeństw, które doświadczyły transformacji systemowej. W Polsce porównanie z czasami sprzed 1989 r. (coraz większej części dorosłych Polaków znanymi co prawda tylko z drugiej ręki) zaostrza co najwyżej negatywne jego skutki, z których najdotkliwszym jest frustracja.
Frustracja ta jest zupełnie innego rodzaju niż wywoływana przez właściwą poprzedniemu systemowi powszechną niemożność. Niemożność ma to do siebie, że gdy znakomita większość ludzi wokół nas może równie mało, co my, poczucie niespełnienia niewiele znajduje pożywki w porównywaniu się z bliźnimi. Oczywiście, ponieważ niemożność bynajmniej nie była w Polsce przed rokiem 1989 egalitarna, frustracja wynikła z przeglądania się w oczach drugiego była nam znana. Nie znaliśmy jednak bólu, jaki niesie ze sobą przestawienie się na egzystencjalny okres warunkowy nierzeczywisty.
Polacy musieli się nauczyć, że wielość możliwości nie daje automatycznie spełnienia, bo możemy ich nie wykorzystać lub wykorzystać je źle. A wtedy szansa przemija, pozostaje „gdyby”. Co gorsza, ponieważ możliwości jest mnóstwo, inni wokół nas wykorzystują je lepiej, korzystniej, bardziej innowacyjnie i kreatywnie. Widzimy wręcz całe powstające z niczego sfery, do których w ogóle nie mamy wstępu, bo jesteśmy odrobinę za starzy, za młodzi, zbyt powolni, za słabo znamy angielski, nie znamy kantońskiego, mamy zbyt liczną rodzinę, za mało urlopu albo zaglądamy na niewłaściwe strony internetowe. Gdybyśmy tylko… Ale nie. To nawet nie nasza wina czy zasługa tych, którym się udaje. To rozkład możliwości.
Rozkład ten jest nierówny i bardzo zmienny. W rezultacie nawet ludzie pod pewnymi względami lokujący się społecznie bardzo blisko siebie będą mieli zupełnie inny zestaw możliwości i, co za tym idzie, zupełnie inne powody do frustracji. Ich podstawa do oceny własnego położenia będzie więc różna. Nawet jeśli przesłanka jest dla wszystkich ta sama –boom możliwości po roku 1989 – wynik jest inny dla każdego, bo możliwości nieuprzejmie odmawiają rozkładania się ściśle według przewidywalnych kombinacji kryteriów klasowych, pochodzenia, zawodu, wykształcenia czy nawet wieku.
Mapa polskiej frustracji jest zszyta z miriad różnokształtnych strzępków indywidualnego niespełnienia. Trudno zrozumieć jego wpływ na myślenie, a jeszcze trudniej to rozumienie uogólnić, by mówić o społeczeństwie jako podmiocie autorefleksji nad minionym ćwierćwieczem. Być może jakieś podsumowanie indywidualnych pożądań i niespełnień dokonuje się dziś w naszym społeczeństwie, ale dzieje się to zapewne poza nawiasem ogólników i uproszczeń, na których ogniskują się medialne i polityczne spory.