Na czym one polegają? Najogólniej rzecz biorąc na tym, że potrafimy jasno powiedzieć, od czego się uwolniliśmy, ale nie ‒ ku czemu. Nie ma już komunizmu ani gospodarki centralnie planowanej, jest demokracja i wolny rynek. Ale po co nam demokracja i wolny rynek? Na to pytanie nasze elity nie potrafią już dać przekonującej odpowiedzi. Bo trudno za przekonującą uznać narrację mówiącą o powrocie do „normalności”, o tym, że Polska stała się na powrót „normalnym”, europejskim krajem. Co to znaczy „normalnym”? Kto, w jaki sposób i w imię jakich wartości ustala miarę owej normalności? Czy „normalna” w rzeczonym sensie jest ‒ przykład pierwszy z brzegu ‒ Francja, w której w wyborach do Europarlamentu triumfuje partia Marine Le Pen?
Ta nieudolność w określeniu „normalności” miała swoje odbicie w tym, że nie potrafiliśmy dorobić się przez to ćwierćwiecze porządnego metapolitycznego sporu. Narracją polityczną rządził najpierw spór „postkomuchów” i „postsolidaruchów”, później ‒ Platformy z PiS-em. Paradoksalnie rzecz ujmując, największą klęską III RP wydaje mi się porażka projektu IV Rzeczypospolitej. Była to na przestrzeni tych 25 lat bodaj jedyna próba rzetelnego przemyślenia fundamentów naszego państwa, szybko przemieniona zresztą w żeton publicystycznej demagogii. Niechlubny los tego pojęcia jest miarą porażki naszych elit: po jednej stronie tych, które nie potrafiły uznać samej możliwości formułowania jakiejś alternatywy (nawet nie dla liberalnej demokracji przecież!); po drugiej ‒ tych, które nie potrafiły swojego sprzeciwu sformułować w sposób stonowany, tak by jasno pokazać, że chodzi o reformę państwa (tego dotyczył oryginalny projekt Rafała Matyi), a nie krwawą polityczną hucpę.
Wciąż widzimy w sobie raczej przedmioty unoszone falami wielkich historycznych przemian, aniżeli wolne podmioty, zdolne je współkształtować. W tym, jak sądzę ‒ a nie w rzekomej trwałości „postkomunistycznego układu” ‒ tkwi dziedzictwo PRL, którego nie potrafiliśmy się skutecznie pozbyć. | Jan Tokarski
Sukces ostatniego ćwierćwiecza (a uważam, że więcej nam się udało, niż się nie udało) pozostaje więc czymś niejasnym, przesłoniętym, nienazwanym. Zadowalamy się frazesami o „powrocie do Europy”, „postępie gospodarczym” albo „budowie wolnego rynku”. Sukces widoczny jest zresztą bardzo wyraźnie na poziomie mikrohistorii ‒ choćby wśród polskich małych i średnich przedsiębiorców, tej chyba najbardziej w Polsce dyskryminowanej grupy społecznej, która w tak wielu przypadkach wspaniale zdała egzamin z wolności i samodzielności. Bardzo wiele pozytywnych zmian ma również miejsce w polskich urzędach (nie wszędzie, rzecz jasna), gdzie obywatel nie tylko może coraz szybciej i sprawniej załatwić swoją sprawę, ale jest również traktowany poważnie, a nie jak petent przeszkadzający w mozolnej pracy urzędu. Te sukcesy są realne, nie ma jednak mowy o żadnej narracji ogólnej, obejmującej okres transformacji oraz polskie społeczeństwo jako całość.
Czy wynika to z niejasności sfery aksjologicznej III RP, z ‒ nazywając rzecz po imieniu ‒ nierozliczenia komunizmu? Częściowo zapewne tak. Nie wydaje mi się jednak, aby to tutaj tkwiła przyczyna problemu. Dopatrywałbym się jej raczej w tym, że nie przemyśleliśmy doświadczenia Solidarności, wraz z centralnym (jak mi się przynajmniej zdaje) dla tego ruchu przekonaniem o podmiotowej roli człowieka i wspólnoty w historii. W latach 90. przejęliśmy (dość bezmyślnie) deterministyczne narracje z Zachodu. Globalizacja i ogólnoświatowy wolny rynek były przedstawiane na iście heglowską modłę jako zjawiska, które są jednocześnie nieodwracalne, konieczne i pożądane. Czy nie dlatego pochwała transformacji ogranicza się do buńczucznej afirmacji demoliberalnej europejskiej normalności, krytyka zaś ostatnich 25 lat ‒ do stwierdzenia, że należało działać „inaczej” (bez precyzowania jak i ‒ co o wiele ważniejsze ‒ za jaką cenę)?
Zwycięstwa są zawsze ambiwalentne, okupione realnymi kosztami. Tylko porażki bywają absolutnie jednoznaczne. | Jan Tokarski
Zresztą owa niedostrzeżona i nienazwana symetria między spóźnionymi bohaterami walki z komunizmem w sferze politycznej oraz spóźnionymi herosami walki z kapitalizmem w sferze gospodarczej jest jednym z najbardziej uderzających faktów naszego metapolitycznego krajobrazu. W obydwu przypadkach (choć na pozór wciąż i tu, i tam mowa o „alternatywach”) dominuje wątek deterministyczny: w kluczowym momencie Historii, wtedy gdy decydował się kształt naszego społeczeństwa, mogliśmy wybrać inaczej. Zupełnie, jak gdyby teraz nie można już było o niczym decydować, jak gdyby wszystkie karty zostały już ‒ raz na zawsze ‒ rozdane. Wciąż widzimy w sobie raczej przedmioty unoszone falami wielkich historycznych przemian, aniżeli wolne podmioty, zdolne je współkształtować. W tym, jak sądzę ‒ a nie w rzekomej trwałości „postkomunistycznego układu” ‒ tkwi dziedzictwo PRL, którego nie potrafiliśmy się skutecznie pozbyć.
Czy zatem na minione ćwierćwiecze należy patrzeć w duchu Zorby jako na „piękną katastrofę”? Bynajmniej. Łatwo nie dostrzegać tego, jak wiele się nam przez te 25 lat udało. Bo zazwyczaj jest tak, że to, co działa dobrze bądź chociaż przyzwoicie, nie rzuca się w oczy, to zaś, co szwankuje, natychmiast przykuwa naszą uwagę. Zwycięstwa są zawsze ambiwalentne, okupione realnymi kosztami. Tylko porażki bywają absolutnie jednoznaczne. Mamy powody do radości z tego, jak wyglądało 25 lat wolnej Polski. Ale nie może to być radość bezmyślna, niezdolna dostrzec realnych i poważnych wyzwań, jakie stoją przed nami, oraz szeregu ważnych rzeczy, których po prostu nie umieliśmy zrobić.