Nie czuję się dzieckiem transformacji. Nie weszłam w dorosłe życie w 1989 r., tylko pięć lat później. Nie jestem też z pokolenia tych, którzy nie pamiętają „komuny” – chociaż moja tzw. pamięć świadoma, określająca zręby mojej tożsamości, zaczyna się właściwie, kiedy ta „komuna” była już u schyłku. Przez mgłę pamiętam dzień wprowadzenia stanu wojennego. Nie zapomniałam też pierwszych zakupów w sklepie mięsnym bez kartek. I na bazarku założonym koło domu, stworzonym przez sąsiadów, którzy wzięli sprawy w swoje ręce. Doskonale za to pamiętam hasło „Jesteśmy w końcu we własnym domu. Nie stój, nie czekaj, pomóż”. Krótko mówiąc, to o mnie pisała Paulina Wilk w książce „Znaki szczególne”. Mnie też porwał wir przemian.

Wraz z rozpoczęciem studiów zaczęłam korzystać z możliwości, jakie przyniósł ze sobą czerwiec 1989 r. Mogę więc nazwać siebie co najwyżej „dzieckiem efektów transformacji”. Niemniej jednak 1989 r. to w moim umyśle i sercu ważna data. Może dlatego, że 4 czerwca dał mojemu pokoleniu wybór. Przynajmniej teoretycznie. A może dlatego, że otworzył przestrzeń na dialog i refleksję, co by było, gdyby tamtych wyborów nie było i czy właściwie wykorzystaliśmy szansę. Czy byliśmy wystarczająco wrażliwi i dlaczego transformacja zostawiła całą rzeszę ludzi samym sobie? Dlaczego dyskurs dotyczący kobiet, macierzyństwa i rodzicielstwa został zawłaszczony przez partie prawicowe – i dlaczego dziś pozwalany mówić „polityka prorodzinna” zamiast po prostu: „rodzinna”? Dlaczego tak mało pomysłów na to, żeby kobiety były współuczestniczkami życia społecznego, kulturalnego, gospodarczego i politycznego na takich zasadach, które im pozwolą godzić role matki i aktywnej zawodowo kobiety bez zaciskania zębów i frustracji, że „muszą dać radę”? Dlaczego, powtarzając za Władysławem Frasyniukiem, ciągle mówimy „w tym kraju” zamiast w „moim kraju”. No i wreszcie dlaczego tak rzadko rozmawia się o tym, jak będzie Polska wyglądała za kilka lat. Nikt dziś nie planuje, w świadomości społecznej utarło się, że zbyt dalekie wybieganie w przyszłość oznacza stratę czasu.

Pusta frustracja, że można było pełniej czy lepiej tę wolność zagospodarować nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Świadomość błędów powinna nas mobilizować. | Lidia Kołucka-Żuk

Są jednak zjawiska, sprawy, które warto rozważyć tu i teraz. Czym jest wolność dla nas po 25 latach? Jak sobie radzimy z wyzwaniami, jakie stają przed każdym demokratycznym krajem? Przykładem takich problemów jest nie tylko kwestia nierówności społecznych, biedy, ale także ograniczeń praw i wolności, o czym ostatnio pisała Katarzyna Szymielewicz na łamach „Guardiana”.

Nie wydaje mi się jednak, żeby pochylając się z troską nad błędami i zaniedbaniami, nie wolno nam było się radować. Pusta frustracja, że można było pełniej czy lepiej tę wolność zagospodarować nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Świadomość błędów powinna nas mobilizować. Do pracy i do ulepszania świata i Polski właśnie. Nie ma z nami Jacka Kuronia, ale myślę, że zgodziłby się na parafrazę stwierdzenia o tym, że zamiast palić komitety lepiej zakładać własne. Dziś niszczymy autorytety, przeraża nas, że ktoś może nam mówić, co jest standardem życia, co jest wartością. Tymczasem sami powinniśmy szukać autorytetów i zbliżać się do nich w codziennej pracy. Nie ma w tym nic próżnego, czy nieskromnego. Wyznaczanie sobie celów, spraw do załatwienia i nauczenia się może być odpowiedzią na marazm.

Nie wiem, w jakim kierunku zmierza Polska. Jest jednak sprawa, która podczas wszelakich rocznic nie daje mi spokoju. Mamy wolność, mamy wobec tej wolności zobowiązania i zadania do wykonania. Możemy się nawet pokusić o stwierdzenie, że doczekaliśmy się polskiej „klasy średniej”. Szybko nauczyliśmy się zarabiać. Tyle, że nie nauczyliśmy się i ciągle się nie uczymy mówić na nowo o wartościach. I nie budujemy kapitału społecznego zaczynając od najmłodszych lat. Nie ma w nas chęci bezinteresownego pomagania innym, wolontariatu i aktywności społecznej. Pokazują to badania realizowane w ramach „Diagnozy społecznej”. Widać to też na co dzień – wystarczy chwilę poobserwować jak niechętnie zgłaszamy się do zarządów wspólnot mieszkaniowych albo jak niechętnie jako rodzice angażujemy się w prace szkoły. I jak postrzegamy tych, którzy to robią.

Mamy prawo mieć indywidualne aspiracje i marzenia. Zastanawia mnie tylko, kiedy zamiast wyłącznie o sobie zaczniemy myśleć o nas jako o wspólnocie. I działać na rzecz dobra publicznego bez poczucia wstydu. | Lidia Kołucka-Żuk

Autorzy „Diagnozy” rok w rok wskazują, że kluczowe znaczenie ma dla nas status materialny i że jest raczej kwestią naszego poczucia zamożności niż rzeczywistych dochodów. Okazuje się, że w Polsce na decyzję o posiadaniu dzieci największy wpływ mają warunki materialne, ale nie w sensie obiektywnym (np. wysokość dochodu czy wielkość powierzchni mieszkalnej), lecz w sensie subiektywnym. Jak tłumaczy Janusz Czapiński, chodzi o rozbieżności realnych do osiągnięcia celów z aspiracjami życiowymi. „To przeświadczenie, że kolejne dziecko przy obecnym dochodzie ograniczy możliwość realizowania celów, do których aspirujemy, a przy obecnej powierzchni mieszkania spowoduje zagęszczenie powyżej poziomu uznanego przez nas za dopuszczalny. Liczby tylko utwierdzają ich w takim przekonaniu” – wyjaśnia psycholog.

Nie oceniam tego negatywnie. Mamy prawo mieć indywidualne aspiracje i marzenia. Zastanawia mnie tylko, kiedy zamiast wyłącznie o sobie zaczniemy myśleć o nas jako o wspólnocie. I działać na rzecz dobra publicznego bez poczucia wstydu.

Wierzę, że to się stanie.