„Panie Prezydencie!” – zaczyna Émile Zola swój słynny list otwarty do Félixa Faurego, opublikowany 13 stycznia 1898 r. na łamach lewicującego dziennika „L’Aurore” – „Czy pozwoli mi Pan, wdzięcznemu za łaskawe przyjęcie, jakim niegdyś mnie Pan obdarzył, wyrazić swój niepokój o Pański zasłużony prestiż i wykazać, że Pańska gwiazda, która świeciła dotychczas tak jasno, zostanie niedługo splamiona najbardziej wstydliwą skazą?”. Nie ma w tych słowach żadnej ironii: trzy lata przed publikacją „J’Accuse…!” Zola zaangażował się w kampanię obrońców świeżo wybranego prezydentem Faurego przeciw antysemickim paszkwilom Edouarda Drumonta, był mu też wdzięczny za przychylenie się do wniosków o odznaczenie Legią Honorową wydawcy Georgesa Charpentiera. Odpowiedzialnością za niegodziwości, jakie spotkały skazanego cztery lata wcześniej na fali antysemityzmu kapitana Dreyfusa autor „Nany”z pomieszanym z rozpaczą przerażeniem obarcza konkretne osoby – pułkownika Paty’ego de Clama, generała Merciera, generała Billota, trzech grafologów i kilka innych postaci, które doprowadziły do wydania listopadzie 1894 r. skazującego wyroku na niewinnego obywatela. Wśród nazwisk wymienionych przez Zolę nie znajdziemy jednak Faurego. Prezydent III Republiki jest dla autora „Germinala” instancją, która znajduje się poza wszelkim oskarżeniem (podobnie zresztą jak sama III Republika). Zola: „Pisząc do Pana, Panie Prezydencie, muszę głosić prawdę, z całą jej siłą – zrodzonej z odrazy przepełniającej uczciwego człowieka. Ponieważ znam Pańską prawość i uczciwość, jestem przekonany, że Pan nie zna prawdy. A komu, jeśli nie pierwszemu sędziemu państwa, miałbym wyjawić podłe nikczemności tych, którzy faktycznie są winni?”.
Snowdengate była do sprawy Dreyfusa porównywana wielokrotnie – przez Roberta Harrisa na łamach „The New York Times” czy Agatę Czarnacką w „Nowych Mediach”. Skojarzenie tych dwóch przypadków jest bardzo łatwe: obydwie afery podzieliły zachodnich intelektualistów na dwa przeciwstawne obozy – liberalnych snowdenistów-dreyfusistów i (na ogół) prawicowych przeciwników Snowdena, którzy mieliby być wnukami anty-dreufistów w rodzaju Maurrasa. W swojej łatwości skojarzenie amerykańskiego sygnalisty z francuskim wojskowym pochodzenia żydowskiego jest jednak również niezwykle niebezpieczne, zaciemnia bowiem samą istotę afery Snowdena. O ile bowiem w przypadku sprawy Dreyfusa dla postronnego obserwatora z rozplotkowanej, żyjącej historią żydowskiego kapitana Francji (jak opisuje tamtą atmosferę Marcel Proust na kartach „W poszukiwaniu straconego czasu”) na długo przed publikacją słynnego artykułu Zoli było jasne, kto ma i prawną, i moralną rację – w przypadku sprawy Snowdena niejednoznaczności jest o wiele, wiele więcej. Historia ujawnienia przez trzydziestoletniego hakera tajnych dokumentów, świadczących o tym, że amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego podsłuchuje miliony osób na całym świecie – przy skwapliwym wsparciu kilku prywatnych korporacji – tonie w skali odcieni szarości. I o ile światowi intelektualiści faktycznie mogą czuć palącą potrzebę opowiedzenia się po którejś ze stron, to nie istnieje jedno jasne, słuszne z etycznego i prawnego punktu widzenia stanowisko, które intelektualista powinien przyjąć. Nie będzie ze sprawy Snowdena nowego Zoli (nowego Maurrasa zresztą też nie).
Snowden, czyli symbol
Zolą afery Snowdena bardzo by jednak chciał zostać amerykański dziennikarz Glenn Greenwald, autor świeżo w Polsce wydanego nakładem Agory reportażu „Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz”. Greenwald w sprawę Snowdena zaangażowany jest od samego początku – to jemu amerykański haker wysłał, używając pseudonimu Cincinnatus (na cześć rzymskiego konsula, który po obronieniu republiki w bitwie o Mons Algidus odrzucił oferowane mu w Rzymie zaszczyty i wrócił do swojego gospodarstwa rolnego, na tysiąclecia wyznaczając wzór cnót obywatelskich), e-maila z obietnicą sensacyjnego tematu. Wybranie przez Snowdena akurat Greenwalda motywowane było bardzo prosto – autor „Nigdzie się nie ukryjesz”był wcześniej znany jako niezależny (publikujący regularnie na łamach „The Guardian”, ale bez obowiązku konsultowania swoich artykułów z redakcją) dziennikarz zajmujący się tematyką nadużyć władzy i ograniczeń praw obywatelskich. Kuszenie Greenwalda i dokumentalistki Laury Poitras zajęło Snowdenowi prawie rok, polegając głównie na uświadamianiu ich, że to, co wcześniej traktowali jako pewną, mimo wszystko, paranoję – obawę przed podsłuchiwaniem rozmów i czytaniem mailowej korespondencji – jest jak najbardziej realnym zagrożeniem.
W końcu nastąpiło spotkanie ze Snowdenem w Hong-Kongu, podczas którego pokazał on Greenwaldowi skradzione NSA dokumenty. I pięć dni, które wstrząsnęły światem – każdego kolejnego na łamach „The Guardian” ukazywał się kolejny artykuł na temat nadużyć amerykańskiej agencji, która za kadencji obiecującego najbardziej przejrzystą administrację w historii USA Baracka Obamy urosła do monstrualnych rozmiarów.
Dlaczego twierdzę, iż Greenwaldowi marzy się rola Émila Zoli afery Snowdena? Ponieważ „Nigdzie się nie ukryjesz”to nie tylko reporterski zapis hongkońskiego spotkania z Edwardem Snowdenem, nie tylko rozbudowany opis dokumentów ujawnionych wcześniej w artykułach Greenwalda publikowanych w „The Guardian”. Oczywiście, są to istotne elementy „Nigdzie się nie ukryjesz”, ale z pewnością nie najistotniejsze. Snowden zajmuje w pracy Greenwalda miejsce poczesne, lecz z pewnością nie jest jej głównym bohaterem. Głównym bohaterem pracy Greenwalda jest państwo – nie państwo konkretne, Stany Zjednoczone, ale państwo jako instytucja mająca prerogatywę legalnego używania przemocy, posługująca się nowoczesnymi formami nadzorowania obywateli. Książka Greenwalda nie jest po prostu książką – jest działaniem strictepolitycznym, tak jak działaniem strictepolitycznym było „J’Accuse…!”Zoli. Nie chodzi o to, że Greenwald ujawnia się w „Nigdzie się nie ukryjesz”jako autor zaangażowany, gorący zwolennik Snowdena – trudno, by się nie ujawniał i trudno, by nim nie był. Chodzi o to, że nadanie swojemu pisarstwu i dziennikarstwu charakteru działania politycznego sprawia, iż starając się znaleźć gatunek, to którego by można pracę Greenwalda zaklasyfikować, za właściwy należy uznać agitkę. W dodatku: agitkę na rzecz takiej opcji politycznej, która nie chce działać w ramach ustalonego porządku normatywno-instytucjonalnego, ale wywrócić go do góry nogami.
O ile Zola w „J’Accuse…!”, nie rezygnując z zaangażowania i polemicznego tonu,wykazywał i dokładnie opisywał personalne nadużycia oficjeli, którzy doprowadzili do skazania Dreyfusa, o tyle Greenwald w „Nigdzie się nie ukryjesz”konkretnym osobom, stojącym za NSA, poświęca miejsca wybitnie niewiele – personalnie jest w jego pracy atakowany właściwie tylko generał Keith Alexander. I Barack Obama – jako symbol. Symbol nie nadużyć władzy i zawiedzionych nadziei na przejrzystą administrację (zawiedzionych tym bardziej, że przez kampanię prezydencką i początkowe etapy pierwszej kadencji Obamy ogromna część liberalnych i lewicujących intelektualistów wpatrywała się w senatora z Illinois jak w święty obrazek), ale symbol państwa i jego złych z natury instytucji. Złych tak, jak dobry jest dla Greenwalda Snowden – oddany idei młodzieniaszek, który nie miał żadnych oporów, by zrezygnować z szybkiej kariery, świetnej pensji i wygodnego życia – i jeszcze dowcipkować, że rezerwuje dolną pryczę w Guantanamo…! Snowden funkcjonuje dla Greenwalda na tej samej zasadzie, co Obama – nie jako konkretny, indywidualny przypadek sygnalisty, który sprowokował największy wyciek danych w historii, lecz jako symbol. Symbol tego, że w imię własnych, niepodpartych szeroką wiedzą wywiadowczą rojeń o tym, jakie w epoce cyfrowej powinny być standardy demokracji, można dokonać zamachu na najważniejsze instytucje państwowe. Kto nie zgadza się z takim działaniem, zdaje się twierdzić Greenwald, ten stoi w jednym szeregu ze sprzedajną, sprzyjającą Waszyngtonowi prasą – „Washington Post” czy „The New York Times” – i, jak określa rzecz autor, „ulega defetyzmowi”.
Czujność intelektualisty
Greenwald uskarża się na zarzucanie mu przez mściwych kolegów po fachu braku dziennikarskiego obiektywizmu i określanie mianem aktywisty. „Nieustannie się nam powtarza, że dziennikarze nie wyrażają opinii, podają jedynie fakty”, pisze. „To oczywisty pozór, zarozumialstwo zawodu. Percepcja i wypowiedzi istot ludzkich są z natury rzeczy subiektywne. Każdy artykuł prasowy jest produktem rozlicznych, wysoce subiektywnych założeń kulturowych, narodowych i politycznych. I każde dziennikarstwo służy interesom jakiejś frakcji”. Wedle Greenwalda, nazywanie go aktywistą miało i jego, i Snowdena zdyskredytować. Warto się jednak zastanowić, czy w ustach publicystów może i faktycznie sprzyjających Waszyngtonowi i administracji Obamy ten epitet nie ma większego sensu.
Można być obiektywnym, można być subiektywnym, ale w ramach jakiegoś zbioru zasad i ponadjednostkowych norm. Jak pisał dawno temu MacIntyre: „Uczestnicy dyskusji muszą rozumieć pewne pytania jako konkluzywnie rozstrzygnięte”, czyli takie, z którymi się nie dyskutuje. Konkluzywnie rozstrzygnięte dla odmawiających Greenwaldowi prawa do określania się mianem dziennikarza jest to, że wypracowany przez ostatnie dwa wieki porządek instytucjonalnej władzy i administracji ma prawo legalnie używać przemocy (jaką jest podsłuchiwanie obywateli i czytanie ich maili) i ma prawo posiadać informacje, które dla bezpieczeństwa mu podporządkowanych muszą pozostać tajne.
„J’Accuse…!”(podobnie jak chociażby „Wszyscy ludzie prezydenta”) było wołaniem o przywrócenie temu porządkowi jego standardów; było stwierdzeniem, że ten porządek powstał po to, by ukarać takich jak pułkownik Paty de Clam czy generał Billot. Dlatego też Zola pisząc do prezydenta Republiki, pisał do Republiki. Do kogo pisze Greenwald? Do rzesz, które chce przekonać o prawnej i etycznej racji Snowdena, uczynić jego zachowanie modelem obowiązującym. Zatraca tym samym nie tylko dziennikarską obiektywność, lecz przede wszystkim zatraca czujność intelektualisty. Rzecz jasna, nie spotka go za to kara taka, jaka spotkała Zolę (grzywna w wysokości 3000 franków i półtora roku więzienia), ale nie może też Greenwald z czystym sumieniem powtórzyć za Zolą, że „co do ludzi, których oskarżam – nie czując do nich sympatii, nie czuję do nich też nienawiści. A akt, jakiego dziś dokonuję, jest rewolucyjny tylko po to, by przyspieszyć wybuch prawdy i sprawiedliwości”.
Książka:
Glenn Greenwald „Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz”, przeł. Barbara Gadomska, Agora, Warszawa 2014.