Decyzja Trybunału to jednak sukces w pewnym sensie połowiczny, bo osiągnięty przypadkiem, na marginesie walki politycznej między PiS a PO – debaty partyjnej, a nie merytorycznej, która odbyła się właściwie bez udziału studentów. Ta drażniąca nieobecność może wydać się zaskakująca.

Nowelizacja negatywnie wpłynęła na codzienność studiowania, co uwidoczniło się, gdy zaczęto wprowadzać w życie jej zapisy. Próba nałożenia opłaty za drugi kierunek wytworzyła na polskich uczelniach chaos i atmosferę ciągłej nerwowości, wiecznego oczekiwania na nowe interpretacje i przypadkowe decyzje podyktowane obawą: „czy będę musiał(a) za to płacić?”.

Zamiast czerpać z dydaktycznej obfitości uniwersytetu oraz pogłębiać pasje, student zmuszony został kalkulować: gdzie, kiedy i do kogo sprawniej się zarejestruje. | Monika Helak

Studenci, dotąd cieszący się względnym komfortem możliwości rozczarowania się danym kierunkiem i jego zmiany, raptem gorączkowo musieli przeliczać przypisane do każdego przedmiotu prowadzonego na europejskich uczelniach punkty ECTS (European Credit Transfer System) – nową walutę rozliczeniową między akademią a ministerstwem. W obliczu niżu demograficznego jasnym stało się, które elementy fakultatywnych programów studiów cieszą się mniejszym zainteresowaniem, co realnie groziło przerwaniem niektórych kursów – źródeł utrzymania wielu pracowników naukowych. W rezultacie nagle zamykały się drzwi do zbyt obleganych sal wykładowych, które dotąd stały otworem, by tym opustoszałym coś jeszcze ze studenckiej masy mogło skapnąć – mniej istotne, że wbrew chęciom i zainteresowaniom tejże masy. Zamiast czerpać z dydaktycznej obfitości uniwersytetu oraz pogłębiać pasje, student zmuszony został kalkulować: gdzie, kiedy i do kogo sprawniej się zarejestruje. Reforma minister Kudryckiej dogłębnie zmieniła codzienność studiowania i brutalnie zabrała jej to, co pozwalało nam wszystkim rekompensować braki polskiej nauki: przeciążenie dydaktyką, niedostateczną dbałość o jej jakość, zanik indywidualnego podejścia do każdego studenta.

Postulowane hasło: „płaćcie za drugi kierunek” powinno budzić opór w studentach – spowodować strajki i protesty. Innymi słowy: wstrząsnąć całą bracią studencką. Tymczasem oddolne ruchy były słabe, mało liczne i niezauważone przez media. Także wiele instytucji samorządowych długo nie zajmowało zdecydowanego stanowiska w sprawie odpłatności za studiowanie, z wyjątkiem Parlamentu Studentów Rzeczpospolitej Polskiej. Choć casus ACTA dał nam przykład, jak zwyciężać mamy, podobne natężenie i skupienie się wokół jednej, bardzo konkretnej wspólnej sprawy, sprzeciwu wobec reformy wdrażanej kosztem studentów, nie miało nigdy miejsca. W momencie, w którym cieszymy się prostudenckim orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, powinniśmy pamiętać o tym, że to nie my je sobie wywalczyliśmy. Mieliśmy zwyczajnie szczęście. A to oznacza, że nasza pozycja jako studentów jest wciąż rażąco słaba.

Trudno oskarżać studenta o wszelkie bolączki akademii ze względu na jego roszczeniowość. Winą polskiego studenta jest właśnie to, że roszczeniowy był za mało, że za mało dociekał, za mało pytał, a zbyt wiele – za jego przyzwoleniem – przetoczyło się nad jego głową. | Monika Helak

Widać to zresztą w tonie debaty wokół stanu szkolnictwa wyższego, toczącej się przez ostatnie lata. W nowelizacji Prawa o szkolnictwie wyższym opinię publiczną interesowały z reguły zupełnie inne wątki: sposób finansowania nauki, parametryzacja, pozycja młodych naukowców. Przepis o wprowadzeniu odpłatności za drugi kierunek często nawet chwalono (sic!), chociaż nie tylko merytorycznie, lecz także proceduralnie i prawnie wzbudzał on mnóstwo wątpliwości. Zabrakło konsultacji społecznych, a władze uczelni, podobnie zresztą jak i ministerstwo, miały kłopot z tym, jak wdrażać tak skonstruowane prawo. Studenci w tej dyskusji pojawiali się jako figura masowa i nieco odrażająca: leniwa, roszczeniowa, nieskłonna do nauki i zaangażowania się w życie uczelni. Gdy mówiono o słabości polskiej nauki, z gabinetu osobliwości wyciągano żaka i naiwnie pytano: jak wobec tego ma być lepiej, dokąd zmierza uniwersytet? Tymczasem zapomniano o prostej prawdzie, że ryba psuje się od głowy. To nie jest wina studentów, że tłumnie nawiedzili uczelnie publiczne, skoro te w czasach wyżu radośnie czerpały z pogłównego, nie zastanawiając się nad tym, co w niedalekiej przyszłości stanie się z przerośniętą kadrą dydaktyczną. To nie jest wina studentów, że uczelnie nie zastanowiły się, jak w ogóle można pogodzić wysoką jakość nauczania (i, co za tym idzie, odpowiednio postawione wymogi) z masowością. To nie jest wina studentów (a przynajmniej: nie jedynie), że standardy polskiej nauki są raczej niskie, że etos studiowania został przygnieciony przez plagę plagiatów.

Nie twierdzę, że polskie uczelnie działają na zasadzie opozycji: słaba kadra – skrzywdzeni studenci. Trudno też oskarżać studenta o wszelkie bolączki akademii ze względu na jego roszczeniowość. Winą studenta polskiego jest właśnie to, że roszczeniowy był za mało, że za mało dociekał, za mało pytał, a zbyt wiele – za jego przyzwoleniem – przetoczyło się nad jego głową.

Drogi studencie, jeśli nie chcesz, by takie „sukcesy” jak orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego działy się przypadkiem, musisz wziąć sprawy w swoje ręce. To znaczy: odzyskać podmiotowość. W uniwersyteckiej demokracji, tak samo jak w każdej innej, mamy prawo do zrzeszania się, demonstrowania, protestowania, a nawet zwyczajnego zadawania pytań. Nie wymaga to wcale tak wielkiego wysiłku organizacyjnego: mnóstwo gotowych struktur czeka do wykorzystania, wiele kanałów komunikacyjnych do zagospodarowania. Uniwersytet to instytucja stworzona przede wszystkim dla studentów ‒ dlaczego więc zmieniać go bez naszego udziału? Jest nas więcej niż 1,5 miliona – dajmy to uczelniom sensownie odczuć.