W pułapkę takiej właśnie mowy wpadają zarówno artyści oraz krytycy sztuki, jak i instytucje – w tym polityczne – odpowiedzialne za kuratelę i sponsoring artystów lub też środowiska, które dążą do wywierania wpływu w tym obszarze. A problem powraca nieustannie przy wszelkich mniejszych lub większych skandalach towarzyszących kontrowersyjnym dokonaniom na polu sztuki. Zawsze gdy ktoś z powagą odmówi danemu obrazowi, rzeźbie czy instalacji miana „prawdziwego dzieła”. Nie inaczej jest przy obecnym sporze o spektakl „Golgota Picnic”, który toczył się również na łamach jednego z poprzednich numerów „Kultury Liberalnej”. Jeden z głosów, Marty de Zunigi, wydaje się szczególnie wart polemiki.
Autorka pyta bowiem: „Jak dalece artysta może być oskarżycielem, surowym dekonstruktorem i bezwzględnym krytykiem wspólnoty politycznej, której przywary w swej sztuce diagnozuje? Czy artysta powinien czuć się odpowiedzialny za wspólnotę polityczną, czy też przysługuje mu status indywidualisty-outsidera. Czy posiada prawo do formułowania własnych idei, podważania cudzych, czasem do poczucia wyższości intelektualnej, a nawet moralnej?”. Niewątpliwie, są to kwestie znaczące i trudne, aczkolwiek, wychodząc z założenia, że sztuka rozwijać się powinna z poszanowaniem pluralizmu wartości, trudno udzielić odpowiedzi innej niż „to zależy”. Jaką bowiem wartość, prócz retorycznej, ma stwierdzenie, że – w domyśle: każdy – artysta ma być outsiderem lub że musi w każdym wypadku nieustannie dźwigać ciężar społecznej odpowiedzialności?
Istotne wątpliwości można zresztą zgłosić także do innych fragmentów tekstu autorki. De Zuniga pyta: „Czy nie było do przewidzenia, że frontalna i zwyczajnie mało urokliwa krytyka napotka na ścianę po stronie krytykowanej większości, która odnosi wrażenie, że jest wykpiwana za to, że jest jaka jest?”. Pisze również: „Jest mało prawdopodobne, by nawet stojący twardo na gruncie pluralizmu przedstawiciele demosu nie protestowali i nie wywierali wpływu, gdy odniosą wrażenie, że ktoś za pieniądze podatników drwi z wartości drogich ich sercu”. Pozostawmy już na boku kwestię, czy owa krytyka rzeczywiście jest tak bardzo frontalna i mało urokliwa oraz kto i czego może się domagać za pieniądze podatników.
Warto jednak choć przez chwilę pochylić się nad problemem obecności w praktykach kulturowych pogłębionych sensów i przemyślanego porządku wartości, o których autorka pisze z tak wielkim przekonaniem. Kwestia ta zyskuje na aktualności w sytuacji, gdy wysublimowana krytyka, ten nasz inteligencki naddatek, zaczyna przesłaniać znacznie prostsze wyjaśnienia. Pytanie postawione przez de Zunigę sugeruje, że ruch protestu, który narósł wokół „Golgoty”, jest rezultatem mniej lub bardziej świadomego odrzucenia wizji zaproponowanej przez twórców spektaklu, świadomej postawy obywatelskiej. Tymczasem – i jest to przekonanie wzmocnione po obejrzeniu projekcji „Golgoty” – ruch ten powiązać należałoby raczej ze sferą bujnie rozkwitającej nierzeczywistości, w której naczelną zasadą jest operowanie utrwalonymi kliszami; zwykła nietolerancja, która nie bierze się ze świadomego wyboru, tylko z głupoty; przekonanie, zgodnie z którym zestawienie religii z niczym nie okrytą cielesnością stanowi śmiertelne zagrożenie dla naszej cywilizacji.
To, że duża część społeczeństwa pragnie wyznawać kult „św. Spokoja”, nie powinno być argumentem przeciwko artystycznym czy intelektualnym poszukiwaniom tych, którzy chcą ponad ten ład wykroczyć. | Łukasz Bertram
Nie chodzi jednak tylko o to, by dowodzić z poczuciem wyższości, że protestujący katolicy się mylą – i że w spektaklu Garcíi nie ma nic z profanacji. Ba, że scenariusz „Golgoty Picnic” można z dużymi szansami powodzenia odczytywać jako wizję współczesności, w której cierpienie Jezusa jest niesłusznie strywializowane i niezrozumiane. Że hamburgery, które zamiast czaszek walają się po Golgocie stanowią oskarżenie i kpinę – ale nie wobec tych symboli, których przysięgły bronić pikiety pod teatrami.
De Zuniga nie staje bynajmniej w jednym szeregu z tymi, którzy grożą aktorom i pragną składać do prokuratury doniesienia na organizatorów czytania tekstu „Golgoty”. Autorka akcentuje konieczność odróżnienia sprzeciwu od przemocy. Przejawia w swoim wywodzie wiele empatii i szczerego zainteresowania, by wspomóc rozładowanie nabrzmiałych resentymentów. Jednocześnie jednak nie unika pewnych pułapek. Pisze: „Wielu Polaków oczekuje przyjaznej i funkcjonalnej przestrzeni publicznej, która dopuszczając pluralizm, jednocześnie nie epatuje niesprawiedliwą, obraźliwą, wulgarną lub nawołującą do przemocy treścią”.
Rzeczywiście, większość ludzi pragnie, by było spokojnie, miło, niezbyt głośno, niezbyt ostro, żeby nie padały niecenzuralne słowa. Większość ludzi będzie wolała powiesić na ścianie kojący widoczek nadjeziorny niż kopię dzieła Marka Rothki; będzie wolała posłuchać wakacyjnego hitu, a nie Ornette’a Colemana; sięgnie raczej po Paulo Coelho niż po Elfriede Jellinek. Nie mówiąc już o tym, że większość nie będzie miała o „Golgocie” zdania wykraczającego poza schematyczny pakiet ogólników. Ten przyjemno-ciepło-bagienny konserwatyzm oraz umiłowanie form miękkich i obłych, mogą być oczywiście różnie interpretowane i wyjaśniane. Obrażanie się nań i pogardliwe piętnowanie może być słusznie uznane za przejaw wybujałego elitaryzmu i salonowej alienacji. Ale również zbyt obfite nim szermowanie – jako element dyskursu konserwatywno-populistycznego, fetyszyzującego pojęcie demosu – może mieć opłakane skutki.
Tekst de Zunigi nie jest przykładem takiej sytuacji, można jednak żywić obawy, że w ten sposób zostanie przez wielu odczytany. To, że duża część społeczeństwa pragnie przede wszystkim wyznawać kult „św. Spokoja”, nie powinno być poważnym argumentem przeciwko artystycznym czy intelektualnym poszukiwaniom tych, którzy chcą ponad ten ład wykroczyć. To prawda, trzeba się zastanawiać: „Czy artysta może uznać, że jest ponad obyczajem, zabobonem?”. Ale tak samo trzeba zapytać: czy musi im ulegać?
Nadmienić jeszcze trzeba, iż w tak usypiającym ujęciu bardzo ambiwalentnego posmaku (mimo empirycznej zasadności) nabiera przytoczone przez de Zunigę porównanie represji, jakim poddani są katolicy w Polsce i w Sudanie. Argument ten tłumaczyć ma osobom protestującym przeciw „Golgocie”, że nie jest przecież tak źle, skoro w Sudanie za wiarę można trafić do celi śmierci. Zestawiając zjawiska z dwóch zupełnie różnych porządków, teatralną sztukę i jej społeczny oddźwięk wśród Polaków z dramatem mieszkanki Chartumu, manipuluje się znaczeniem „Golgoty” i kategoryzuje ją jako wydumany problem ludzi zamożnego i sytego Zachodu, kolejny z serii obrazków o #firstworldproblems. Czyli: właściwie nie ma o co kruszyć kopii. Tymczasem rozmywa się w ten sposób obraz kolejnej odsłony konfliktu o wartości, w którym liberałowie powinni umieć pogodzić rozsądek, empatię i pogłębioną refleksję, umiłowanie wolności nie tylko własnej – z wiarą w wyższość swoich poglądów dotyczących najbardziej palących kwestii życia społecznego.