Ten felieton miał być o mundialu. Wprawdzie w nieco innym stylu niż te, które można było czytać przez ostatni miesiąc, ale jednak o nim… Punktem wyjścia miały być wizyta Władimira Putina w Brazylii i przygotowania do mistrzostw świata w piłce nożnej w Rosji, które będą z pewnością kolejnym pokazem rosyjskiej siły – porównywalnym do zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi. Tymczasem cały ubiegły tydzień należał do Putina. Podróże na Kubę (gdzie uzyskał błogosławieństwo patriarchy Fidela Castro), do Nikaragui (tu od trzech dekad Daniel Ortega trzyma się mocno), Argentyny oraz Brazylii pokazały, że sporej części świata rosyjska agresja na Ukrainę nic a nic nie obchodzi. Z Kubą podpisano umowę o rekonstrukcji stacji nadawczej podsłuchującej Amerykanów (nie podsłuchujcie, byście sami nie był podsłuchiwani!), a ukoronowaniem południowoamerykańskiego tournée okazał się szczyt – ciągle wegetującej – grupy BRICS. Wprawdzie na zdjęciach ze szczytu uśmiechają się tylko przywódcy Rosji, Brazylii i RPA, a goście z Indii i Chin Ludowych raczej powściągają mimikę, ale może jest to rezultat narodowych charakterów, a nie ponegocjacyjnej chandry.
Również z Europą poszło Putinowi nie najgorzej – decyzje unijnego szczytu sprzed kilku dni wniosły niewiele w porównaniu choćby z nowymi sankcjami amerykańskimi. Za to miłe rozmowy w Rio de Janeiro z Angelą Merkel, która była rosyjskiemu prezydentowi nieco zbyt przychylna (być może panią kanclerz poniósł w odmęty optymizmu zwycięski finał mistrzostw), Moskwie przyniosły radość, a Berlinowi moralną kompromitację.
Na przeszkodzie dyplomatycznej ofensywie i putinowskiej propagandzie sukcesu stanął jednak czynnik, którego nie da się podporządkować prawom logiki i z którym Putin nie może sobie poradzić – ludzka śmierć. Śmierć, która podąża ramię w ramię z Władimirem Władimirowiczem od początku jego wielkiej kariery politycznej. To dzięki kilkuset niewinnym istnieniom z rosyjskich blokowisk wygrał swoje pierwsze wybory. Do drugich dotarł mimo odpowiedzialności za śmierć marynarzy z Kurska, moskwian z Dubrowki, dzieci z Biesłanu i tysięcy niewinnych Czeczenów.
Polski publicysta Piotr Andrusieczko zauważył, że Ukraina przez ostatnich dwadzieścia lat była krajem wolnym od znaczących aktów przemocy. Nie ginęli tam masowo zwykli obywatele. Tymczasem w Rosji w tym samym okresie, za Putina, było zupełnie inaczej. Każdy rok rządów jego i jego totumfackiego – Miedwiediewa – był dziejowym świadkiem politycznych mordów, sfingowanych i niesfingowanych napadów terrorystycznych, wojen i tragedii. Jakim cudem Putinowi udało się przekonać, że Rosja pod jego rządami jest stabilna i zastąpić go mogą tylko jeszcze gorsi? W całej koncepcji putinizmu jedno drugiego się nie trzyma, a przyszli historycy będą mieli używanie, analizując głupotę Europy i Stanów Zjednoczonych.
Śmierć, która dopadła Putina w tym tygodniu, to dokładnie to samo zjawisko, które ścigało go dotychczas. Ludzie, którzy zginęli w moskiewskim metrze (tu drobna uwaga historyczna – przez poprzednich sześć dekad w stołecznym metrze doszło tylko do jednego zamachu terrorystycznego, za Putina zaś było ich kilka), są ofiarami ułudnej stabilizacji. Za śmierć pasażerów malezyjskiego samolotu także odpowiedzialność ponosi Putin i niczego tu nie zmienią wyniki śledztw. To on rozpętał wojnę, przenosząc na ziemię ukraińską zjawiska znane ze współczesnych dziejów Rosji. To dzięki niemu terroryści opanowali milionowe miasto i jego okolice.
I nie jest to niestety łańcucha śmierci koniec.