Szukając wydarzenia emblematycznego dla symbolicznego końca XIX wieku, we wstępie do wydanego pod koniec lat 80. tomu „Kroniki” Czesław Miłosz przywołuje paryską premierę „Święta wiosny” Strawińskiego z 1913 roku: „Pogańscy bogowie – pisze – błogosławili wtedy, po stuleciu obłudy, rozkoszom cielesnym, ziemskim pokarmom, słyszano ekstatyczny krzyk Dionizosa w sycylijskich ruinach”. La Belle Époque, twierdzi Miłosz, nie była skąpaną w złotawym świetle leniwej secesji wyrwą w historii, cudownym trzydziestoleciem, w którym ni stąd, ni zowąd rozbrzmiały okrzyki „Vorwärts!”, „En avant!”, „Allez!”. Bez domieszki ironii epoka ta może zostać nazwana piękną tylko z perspektywy czterech lat, które nastąpiły po niej. Owe cztery lata „najbardziej wytężonego i najbardziej heroicznego wysiłku rasy ludzkiej”, by użyć określenia Grahama Wallasa, nie były zatem wydarzeniem, którego nikt nie mógł się spodziewać; stanowiły raczej sublimację i dopełnienie poprzedzającego je trzydziestolecia. Jak pisał Miłosz: „Wiek dziewiętnasty, bynajmniej nie idylliczny, przygotował rekwizyty dla mającego się wkrótce zacząć przedstawienia; niestety symboliczne noże, miecze i sztylety miały się okazać aż nadto prawdziwe, a zamiast czerwonej farby użyto krwi”. La Belle Époque to nie moment zatrzymania Historii, lecz ostateczne przegrupowanie jej sił przed mającą nastąpić rzezią.
I wojna nie zrodziła się ze złotego wieku
Taki sposób widzenia Pięknej Epoki proponuje amerykańska pisarka i dziennikarka Barbara W. Tuchman w zbiorze esejów „Wyniosła wieża. Świat przed pierwszą wojną 1890-1914”. Tuchman portretuje w nim La Belle Époque w krajach Zachodu – bardzo wąsko jednak rozumianego: z wyłączeniem paru napomknień nie pisze nic, na przykład, o postępującym przez niemal całą tę epokę upadku Rosji pod panowaniem Mikołaja II. Autorka „Sierpniowych salw” skupia się na Imperium Brytyjskim Cecila, Balfoura i Gladstone’a, III Republice Francuskiej rozgorączkowanej sprawą Dreyfusa, Stanach Zjednoczonych rządzonych niemal niepodzielnie przez Republikanów (z czteroletnim wyjątkiem w postaci prezydentury Clevelanda i kilku przegrupowań w Kongresie) oraz wilhelmińskich i habsburskich krajach języka niemieckiego. La Belle Époque istnieje w „Wyniosłej wieży” jako świat, którzy umożliwił wojnę, nie zaś jako zamknięta i autonomiczna epoka (inaczej niż na przykład dla Piotra Szaroty w fascynującym, wznowionym niedawno eseju „Wiedeń 1913”). Tuchman z lubością i w ironiczny sposób podaje informacje o planowanej na 1916 r. kolejnej Konferencji Pokojowej w Hadze: „Zjawisko o tak przewlekłym i złośliwym działaniu jak pierwsza wojna światowa nie rodzi się ze złotego wieku”.
Z czego zatem się rodzi? Najkrócej rzecz ujmując: z absurdu, za jaki niekryjąca swojej liberalno-lewicowej proweniencji Tuchman uznaje społeczne rozwarstwienie w świecie Zachodu, a zwłaszcza Europie, przed 1914 rokiem. „Okres ten był złotym wiekiem jedynie dla cieniutkiej warstwy klasy uprzywilejowanej”. Absurdalność społecznego rozwarstwienia ujawnia się dla Tuchman przez swoje pochodne, to jest: zadufanie i groteskową bufonadę klas wyższych, umacniające się stereotypy powstałe na gruncie rasowym i etnicznym (i umacniającą je hipokryzję owych wyższych warstw), neronowe gesty panujących (zwłaszcza kajzera Wilhelma), fascynację artystów i filozofów pierwotnymi instynktami przemocy. Ponieważ „Wyniosła wieża” jest zbiorem drukowanych wcześniej na łamach amerykańskich magazynów esejów, a nie jednolitą pracą historyczną, Tuchman siłą rzeczy nie skupia się na chronologicznym wymiarze historii, lecz snuje raczej opowieści silnie zakorzenione w problemach społecznych. I – także siłą rzeczy – osądza tychże opowieści bohaterów, dzieląc ich na dobrych i złych. Dobrzy to rewolucjoniści, anarchiści i idealiści w rodzaju Zoli i Jaurès’ego. Źli – to angielscy patrycjusze i monarchowie w rodzaju starego Franciszka Józefa i kajzera Wilhelma. I właśnie ci źli, przez swoją wziętą jak z Gogola groteskowość, są w eseju Tuchman o wiele ciekawsi od dobrych.
Patrycjusze, gabinet luster i Richard Strauss
Przypatrzmy się więc kilku z tych, którym przez całą La Belle Époque się przelewało – przelewało, aż w końcu się przelało. Nasamprzód bierze Tuchman na warsztat angielskich patrycjuszy. „Zdawało się – cytuje diuszessę de Clermont-Tonnerre – że żyją w złotej chmurze, trwoniąc swoje bogactwa z taką indolencją i naturalnością, z jaką zielenią się liście”. Opisując owo – jak nazwał je w swoich „Pamiętnikach” Churchill – „znakomite i możne grono” dwustu rodzin rządzących Anglią od pokoleń, Tuchman w istocie opisuje jego polityczną indolencję. Nie musi nawet napomykać o rosnących w siłę ruchach społecznych świata pracy: by pokazać nieudolność patrycjuszy wobec nadchodzącej nowoczesności, wystarczy opisać spór graniczny między Gujaną Brytyjską a Wenezuelą, podczas którego Wielką Brytanię ogarnęło zdumienie wobec politycznej siły obstających przy doktrynie Monroe’a Stanów Zjednoczonych. „Anglicy uważali wówczas USA za tak mało znaczące”, wspomina cytowany przez Tuchman sekretarz stanu w administracji Clevelanda, Richard Olney. Patrycjusze są dla Tuchman kompilacją dziwacznych nawyków (jeżdżenie na rowerze w ponczo w przypadku lorda Salisbury) z imponującymi stanami posiadania (autorka „Wyniosłej wieży” podaje dokładne inwentarze ich majątków i wylicza dochód), których pozornie – lecz grubymi nićmi szyty to pozór – nie imają się takie katastrofy polityczne jak wojna burska. Ster politycznej gry wymyka się patrycjuszom z rąk jak na jachcie podczas sztormu – tyle, że poza metaforą nie można wówczas, jak królowa Wiktoria, przekazać kapitanowi pozdrowień i powiedzieć mu, że „to się więcej nie może powtórzyć!”.
O ile w przypadku Imperium Brytyjskiego trudno orzec, kto przejmuje ten ster (Tuchman widzi Piękną Epokę jako pierwsze stadium jego upadku), większa jasność co do tego panuje dla autorki „Wyniosłej wieży” w przypadku żyjącej sprawą Dreyfusa III Republiki Francuskiej, w której oburzeni w rodzaju Zoli występują przeciw potężnej i majętnej garstce hipokrytów, sportretowanej następnie przez Prousta na kartach „W poszukiwaniu straconego czasu”. To wkroczenie nowoczesności do Francji jest o tyle interesujące, że dokonuje się w ramach błahej, salonowej gry: najpierw księżna de Guermantes oburza się, iż „należy teraz uznawać wszystkich ludzi, których się unikało całe życie, tylko dlatego, że mają wypisane «śmierć Żydom na parasolkach»”, by dyskretnie i anonimowo zacząć prosić zaprzyjaźnionego abbé o odprawianie mszy świętej za duszę Dreyfusa, a w końcu – odkryć „ze zdumieniem, że abbé również uważa go za niewinnego”. Kiedy po powtórnej rewizji procesu niewinnie skazany Francuz pochodzenia żydowskiego zostaje w końcu uniewinniony, wygląda to jak scena w gabinecie luster: wszyscy nieśmiało przyglądają się samym sobie, dziwiąc się, że naprawdę tak wyglądają, by na koniec z pewną ulgą to zaakceptować. Skupiona w Dreyfusie i dreyfusistach nowoczesność ma zostać na siłę wtłoczona w anachroniczne ramy instytucjonalne poprzedniego świata, by pozwolić mu przetrwać: Dreyfus awansuje na majora, a pułkownik Picquart na ministra wojny, do „rang, do jakich by nie doszli w normalnym biegu wypadków”.
I wreszcie ostatni z groteskowych i groźnych bohaterów esejów Tuchman – kajzer Wilhelm. O ile Miłosz szukając wydarzenia emblematycznego dla rodzącej się nowoczesności wybrał paryski sukces Ballets Russes, o tyle Tuchman jest nieco mniej optymistyczna i opisuje inną muzyczną premierę – „Wolnego strzelca” Weberna, którym w berlińskiej Operze Królewskiej dyrygował Ryszard Strauss. Opętany nietzscheańską wizją nadczłowieka Strauss spotkał podówczas innego wyznawcę tejże, u którego owo opętanie przyjęło na gruncie politycznym wymiar – by użyć słów Tuchman – „unoszącego się w powietrzu neronizmu”. Po przedstawieniu kajzer zaprosił Straussa do swej loży, gdzie wdał się z nim w rozmowę o muzyce współczesnej, oświadczając, iż jeśli chodzi o kompozytorów, Strauss jest obecnie „jednym z najgorszych”. „Cała nowoczesna muzyka jest bez wartości – powtórzył król-krytyk – nie ma w niej ani krzty melodii. Wolę «Wolnego strzelca» […]. Strauss ustąpił. «Wasza cesarska mość, ja także wolę ‘Wolnego strzelca’», odpowiedział”. Strauss – jedyna postać, której Tuchman poświęciła niemalże cały esej – „był jak struna szarpana przez ducha czasu”. Z jednej strony burżuj o zamiłowaniu do wygody i luksusu, z drugiej „wyczuwał jednak rewolucyjny pomruk świata pracy” i – to jeden z najpiękniejszych i najbardziej złowrogich z przywoływanych przez Tuchman obrazów końca Pięknej Epoki – stał się mimowolnym akuszerem rzezi. „25 lipca [1914 r.] Balety Rosyjskie zamknęły swój sezon przedstawieniem «Józefa» Straussa [skądinąd baletu na temat zakłamania warstw wyższych, bo historii biblijnej namiętności, jaką do tytułowego syna Jakuba żywiła żona Putyfara – przyp. W.E.] i «Pietruszki» Strawińskiego. Tego samego wieczoru o tej samej godzinie w Belgradzie austriacki ambasador odrzucił odpowiedź Serbii na ultimatum Austrii, oznajmił o zerwaniu stosunków i wyjechał z kraju”. Trzy dni później rozpoczęła się Wielka Wojna.
„Vorwärts!”, „En avant!”, „Allez!”
Tytuł dla zbioru swoich esejów Tuchman zaczerpnęła z wiersza Edgara Allana Poe „Miasto na morzu”. Po angielsku brzmi on „Proud Tower”, po polsku – mimo przekładu Langego, w którym słowo „proud” tłumaczone jest jako „dumny” („Gdyż z dumnej wieży tej stolicy / Duch Śmierci patrzy bladolicy”) – to „Wyniosła wieża”, co jak się zdaje najlepiej tłumaczy zamysł autorki. Wyniosłość, nie zaś duma negatywnych bohaterów książki amerykańskiej autorki wynika z ich zamknięcia się w wieży z kości słoniowej łagodnego lenistwa La Belle Époque, gdzie – znów Miłosz o Pięknych Czasach – „fiakry drzemały pod Mariacką wieżą”. Jednocześnie należy zauważyć, że negatywni bohaterowie książki Tuchman, także za sprawą swojej groteskowości, są pod względem politycznym jedynymi w miarę spójnymi jej bohaterami. Pozytywni, którzy starają się nowoczesności (a przynajmniej niektórym jej aspektom, takim jak ochrona pracy) wyjść naprzeciw, to albo wywodzące się z grona decydentów wybitne jednostki zawieszone między faktycznym działaniem a idealizmem, jak niektóre postaci z kręgu amerykańskich Demokratów lub Fabian Society, albo – jeśli mówimy o socjalistach, anarchistach i wszystkich tych, którym dopiero nowoczesność pozwoli rozwinąć skrzydła – jednostki zawieszone między idealizmem a faktycznym działaniem. Najlepszym podsumowaniem ich działalności jest zdziwienie Leopolda hrabiego von Bechtolda, austriackiego ministra spraw zagranicznych, który na wieść o przygotowywanej w Rosji rewolucji miał rozbawiony wykrzyknąć: „I kto, jeśli można wiedzieć, przygotowuje tę rewolucję? Herr Bronstein, który całymi dniami gra w szachy w Central? [znanej wiedeńskiej kawiarni – przyp. W.E.]”.
Po lekturze esejów Tuchman chce się powiedzieć jedno: niech wreszcie się zacznie ta biorąca swój początek w niespotykanej wcześniej w historii Zachodu rzezi nowoczesność. Przeklęta bo przeklęta, ale niech się zacznie, bo – by użyć zdania, jakim Antoni Libera opisał kiedyś lata 30. wyższych warstw społecznych – ten złoty wiek „wolności i beztroski, gdy świat, jakby opromieniony łagodnym światłem zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i niewinnych szaleństwach” jest już nie do wytrzymania. „Vorwärts!”, „En avant!”, „Allez!”.
Książka:
Barbara W. Tuchman, „Wyniosła wieża”, tłum. Janina Zawadzka, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014.