W mediach zeszłotygodniowy upadek rządu w Bułgarii przeszedł bez echa. I słusznie. W każdym unijnym kraju utrata większości parlamentarnej przez koalicję rządową oznaczałaby co najmniej chwilowy kryzys. Ale w Bułgarii koniec działalności gabinetu Płamena Oreszarskiego, tworzonego przez socjalistów i partię mniejszości tureckiej z cichym poparciem nacjonalistów, był jedynie akordem – i to nie najmocniejszym – w trwającej długie miesiące symfonii politycznego chaosu i paraliżu instytucji państwa. I jako tak mało istotne, owo wydarzenie nie zasługuje na komentarz. Można co najwyżej wspomnieć, że w ciągu zaledwie półtora roku był to już trzeci rząd w Bułgarii. Czy miał jakieś sukcesy? Dwa. Trwał aż czternaście miesięcy. I zakończył rozmowy w sprawie wprowadzenia cyrylicy na monetach o nominale 5 euro.

To, że rząd Oreszarskiego nie przetrwa kolejnej burzy, było jasne co najmniej od połowy czerwca, kiedy Komisja Europejska wszczęła postępowanie przeciw Bułgarii w związku z naruszeniem prawa unijnego przy wyborze wykonawcy odcinka gazociągu South Stream. Pod presją Brukseli rząd wstrzymał zaplanowane na lipiec rozpoczęcie budowy rury, co doprowadziło do niesnasek w koalicji. Z kolei opozycja zareagowała iście po bałkańsku – obraziła się i zaczęła bojkotować prace parlamentu. Sofię ogarnęła faktyczna bezwładza. A kiedy instytucje zasypiają, budzą się demony. Właśnie w okresie impotencji państwa dwóch rywalizujących ze sobą oligarchów, Delian Peewski i Cwetan Wasilew, urządziło z Bułgarii pole bitwy: po atakach tabloidów należących do tego pierwszego z kont banku Wasilewa zaczęły wycofywać pieniądze państwowe i prywatne przedsiębiorstwa. Wybuchła panika, a pod filiami banku ustawiły się kolejki Bułgarów żądających wypłaty swoich lokat. W kraju o mało nie doszło do załamania systemu bankowego.

Kto więc naprawdę decyduje o losach kraju? Parlament, który nie działa? Rząd, którego główną ambicją było administrowanie niesprawną biurokracją? A może lokalni oligarchowie, sposobem myślenia i działania przypominający watażków z dzikich krain dalekiego wschodu? Niestety w dużej mierze właśnie ci ostatni. Ale nie tylko.W Sofii od dawna mówi się, że niewydolna instytucjonalnie, skorumpowana i słaba gospodarczo Bułgaria jest bożym igrzyskiem, na którym swoje interesy bezceremonialnie rozgrywają Rosjanie i Amerykanie. Kiedy w zeszłym roku krajem wstrząsnęły dwie fale protestów społecznych, nawet najbardziej umiarkowani obserwatorzy otwarcie mówili o inspiracji z zewnątrz. Przypomnijmy: zimą 2013 r. bułgarska prowincja, niezadowolona z podwyżki cen energii elektrycznej, doprowadziła do upadku centroprawicowego gabinetu Bojka Borisowa, który sprzeciwiał się rosyjskim projektom energetycznym. „To Gazprom obalił nasz rząd” – grzmiał Simeon Djankow, ceniony ekonomista i minister finansów u Borisowa, przypominając, że za niespodziewaną podwyżką stał właśnie rosyjski monopolista.

Bułgaria przygodę z liberalną demokracją zaczynała z zupełnie innego poziomu niż Polska. Polityczne i gospodarcze uzależnienie Sofii od ZSRR było największe w bloku wschodnim, więc upadek sowieckiego molocha – zamiast radości – przyniósł gigantyczne załamanie koniunktury. | Dariusz Kałan

Kilka miesięcy później oburzyła się Sofia. Manifestacje studentów wydziałów humanistycznych, domagających się ustąpienia rządu Oreszarskiego, zbiegły się w czasie z upadkiem konkurencyjnego wobec South Stream projektu Nabucco. Jest tajemnicą poliszynela, że zwolennikiem tego gazociągu był Waszyngton, który – jak pokazują przykłady Serbii czy Ukrainy – potrafi budować wpływy w lokalnych organizacjach studenckich. Co więcej, tamtej gorącej jesieni CIA ujawniło malwersacje finansowe Christa Biserowa, byłego wiceprzewodniczącego parlamentu i członka partii wchodzącej w skład rządu socjalistów, co wywołało jeszcze większy gniew wobec władzy w Sofii.

Ale czy naprawdę można się dziwić, że kraj tak łatwo poddaje się wstrząsom? Wystarczy rzut oka na statystyki. W indeksie Transparency International Bułgaria jest obok Grecji najbardziej skorumpowanym państwem UE (zajmuje 77. miejsce), a według Reporterów bez Granic ma największe w Unii kłopoty z wolnością mediów (w ciągu pięciu lat spadła z 68. na 100. pozycję). Opublikowany w styczniu raport Komisji Europejskiej wyżej stawia nawet sąsiednią Rumunię, która przynajmniej poprawiła skuteczność w walce z korupcją. Okazuje się, że Bułgarii niewiele pomogło wstąpienie do Unii Europejskiej w 2007 roku. W ciągu ostatnich siedmiu lat kraj – jak trafnie zauważył brytyjski dyplomata Jonathan Allen – „zrobił kilka małych kroków w przód, kilka dużych w tył”.

Dlaczego się nie udało? Bułgaria przygodę z liberalną demokracją zaczynała z zupełnie innego poziomu niż Polska, Czechy czy Węgry. Polityczne i gospodarcze uzależnienie Sofii od ZSRR było największe w bloku wschodnim, przez co upadek sowieckiego molocha – zamiast zaszczepić radość z odzyskanej wolności – przyniósł gigantyczne załamanie koniunktury. Trzystuprocentowa hiperinflacja, ogromne zadłużenie zewnętrzne, wszechobecne mafie – tak wyglądała bułgarska rzeczywistość połowy lat 90. Ponadto słabość opozycji antykomunistycznej sprawiła, że najważniejsze stanowiska trafiły do dawnych współpracowników reżimu. Wielu myślało, że zaniechania dwóch dekad uda się nadrobić dzięki wejściu do Unii. Tak się nie stało, bo pomysł, aby nieprzygotowaną Bułgarię włączyć do Wspólnoty, był z góry skazany na klęskę. To Francji, rządzonej wtedy przez Jacques’a Chiraca, zależało na tym państwie (jak i na Rumunii), i to tylko dlatego, że Bałkany Wschodnie, tradycyjnie bliskie Paryżowi, miały stanowić ambicjonalną przeciwwagę dla proniemieckiego Wyszehradu.

Korzyści dla Bułgarii z akcesji są więc – także z powodu niekompetencji kolejnych rządów, które nie potrafią w sposób transparentny wydawać unijnych funduszy – mocno ograniczone. Kraj de facto należy do członków drugiej kategorii, również z tego powodu, że od lat nieskutecznie domaga się przyjęcia do strefy Schengen. Mimo wszystko za wzbudzający optymizm paradoks należy uznać zaufanie samych Bułgarów do Unii – ze wszystkich sondaży Eurostatu wynika, że są oni jedynym z najbardziej euroentuzjastycznych narodów. I tylko na zmianę krajowej sceny politycznej, na której od lat rywalizują te same obozy ze swoimi mało charyzmatycznymi liderami, brakuje nadziei. Może poza jedną. W Bułgarii dwukrotnie – w 2001 i 2009 roku –wybory wygrywało ugrupowanie założone niedługo wcześniej na fali rozczarowania rządzącymi, które odwoływało się do haseł moralnej rewolucji i większego poszanowania głosu obywateli. Czy tym razem będzie podobnie?