Naturalnie, ostatnie podgrzewanie emocji w Górnym Karabachu czy Naddniestrzu może dziwnym trafem zbiegać się w czasie z zaostrzeniem sytuacji na południowo-wschodniej Ukrainie. Jednak teza, że rozbudzanie demonów w rejonie poradzieckim jest specjalnie i nie bez związku z kryzysem ukraińskim inspirowane z zewnątrz, wydaje się równie prawdopodobna. Rosjanie w ciągu ostatnich lat skupili w swoich rękach zbyt dużo instrumentów generowania, podsycania i czasowego zamrażania konfliktów na obszarze dawnego ZSRR, aby obecne tąpnięcia opinia publiczna uznała za przypadkowe.

A co z samą Ukrainą? Czy tu także wygra logika domina? Kilka miesięcy temu rosyjski populista Władimir Żyrinowski z trybuny Dumy Państwowej zaproponował Polsce, Rumunii i Węgrom udział w rozbiorze tego kraju. Pomysł Żyrinowskiego – jak większość jego wypowiedzi – został potraktowany jako majaczenia niegroźnego wariata. Zainteresowane strony słusznie uznały możliwość dogadania się z Rosją ponad głowami Kijowa za absurdalną. Ale niepewność została zasiana, demony historii powróciły, pobudzając wyobraźnię wielu środkowoeuropejskich nacjonalistów. Wystarczy rzut oka na internetowe strony radykałów, gdzie propozycja Żyrinowskiego doczekała się lawiny pozytywnych komentarzy. Można te głosy lekceważyć, lecz – jak trafnie zauważył niedawno Timothy Garton Ash – przebieg kryzysu ukraińsko-rosyjskiego sprawia, że każdy scenariusz, nawet ten, który do niedawna wydawał się intelektualnie ryzykowny, powinien być teraz brany pod uwagę.

Terytorium Zakarpacia weszło w skład Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej w styczniu 1946 r., jest więc drugim po Krymie najmłodszym obszarem niepodległej Ukrainy. Podobieństw jest wiele: ekskluzywizm geograficzny, niezależność miejscowych polityków, a także aspiracje autonomiczne etnosów narodowych.| Dariusz Kałan

Jednak czy na zachodzie Ukrainy w ogóle istnieje potencjał do secesji? To pytanie towarzyszyło mi podczas podróży po obwodzie zakarpackim (Rusi Zakarpackiej), położonym na południowym zachodzie w łuku Karpat Wschodnich, które oddzielają region od reszty kraju. Terytorium Zakarpacia weszło w skład Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej w styczniu 1946 r., co oznacza, że jest to drugi po Krymie najmłodszy obszar niepodległej Ukrainy. Z anektowanym przez Rosjan półwyspem łączą Zakarpacie nie tylko słabe związki historyczne z państwowością ukraińską. Podobieństw jest niebezpiecznie wiele: ekskluzywizm geograficzny, niezależność miejscowych polityków, a także aspiracje autonomiczne etnosów narodowych. Inną specyfiką regionu jest bowiem bogaty przekrój narodowościowy. Według ostatniego spisu powszechnego oprócz Ukraińców mieszkają tu Węgrzy (12,1 proc.), Rumuni (2,6 proc.), Rosjanie (2,5 proc.), Romowie (1,1 proc.) i Rusini (0,8 proc.).

O Zakarpaciu zrobiło się głośno pod koniec maja, kiedy premier Węgier – w typowym dla siebie stylu słonia w składzie porcelany – zażądał autonomii kulturalnej i własnego samorządu dla liczącej ponad 150 tys. mniejszości węgierskiej. W światowych mediach zawrzało. Pisano o Budapeszcie, wbijającym Ukrainie nóż w plecy, i po raz kolejny przypominano o traktacie z Trianon, którego rewizji mają jakoby domagać się Węgrzy. W tej krytyce było sporo przesady, co oczywiście nie oznacza, że żądanie autonomii w środku zbrojnego konfliktu Ukrainy z Rosją było wyrazem politycznej przenikliwości liderów w Budapeszcie. To jednak raczej niezborność niż złe intencje. Węgrzy zakarpaccy cieszą się bowiem naprawdę dużymi przywilejami: mają prawo do dwujęzycznych tablic, własnych partii, organizacji i mediów, placówek oświatowych, a także w praktyce mogą posiadać zarówno ukraińskie, jak i węgierskie obywatelstwo. Polacy na Litwie mają im czego zazdrościć.

O co więc chodzi Budapesztowi? O zabezpieczenie tych praw na wzór autonomii Węgrów w Serbii (podobna polityka prowadzona jest wobec Rumunii) i pokazanie konserwatywnym wyborcom w kraju, że stolica dba o obywateli mieszających poza granicami. Jakakolwiek forma interwencji węgierskiej na Zakarpaciu jest obecnie niewyobrażalna, nie tylko dlatego, że kraj rządzony przez Fidesz nie dysponuje wystarczającym potencjałem militarnym, ale przede wszystkim z tego powodu, że potrafi racjonalnie oszacować korzyści i straty takiego kroku. Dla Węgier oznaczałoby to izolację międzynarodową, radykalne osłabienie pozycji członka UE i NATO, nie mówiąc już o tym, że wprowadzenie władzy węgierskiej w tym niewydolnym ekonomicznie regionie wywołałoby chaos administracyjny i doprowadziłoby do wybuchu sporów narodowościowych na południu Zakarpacia, gdzie mniejszość węgierska jest wymieszana z ukraińską i rosyjską.

Na Zakarpaciu powtórzy się krymski scenariusz? Raczej nie. Ale nie z powodu słabości Rusinów czy racjonalności Węgrów, lecz ograniczonych wpływów Rosji. A w przeciwieństwie np. do Donbasu, na Zakarpaciu to państwo ukraińskie rozdaje karty. |Dariusz Kałan

Ale na ambicjach Węgrów nie wyczerpują się problemy Zakarpacia. Inną krzykliwą mniejszością są Rusini, grupa etnicznych Słowian wschodnich, zamieszkująca południe i zachód Karpat. Mimo iż ze względu na liczne podziały wewnętrzne, ich oddziaływanie na życie publiczne regionu jest ograniczone, Rusini potrafią dać się we znaki. Ich najbardziej znanym przedstawicielem jest grupa skupiona wokół popa Dmytra Sydora oraz Petra Hecki, samozwańczego premiera Republiki Ruś Zakarpacka. Obaj deklarują wolę stworzenia niezależnego państwa rusińskiego na terenach obwodu – pod patronatem Moskwy, która od dawna wspiera politycznie i finansowo ich działania. Jednakże, mimo dużej aktywności w internecie, ich faktyczne wpływy są niewielkie. W ciągu ponad dwu dekad funkcjonowania nie udało im się zbudować bazy organizacyjnej, zaplecza polityczno-finansowego oraz trwałych kontaktów wśród miejscowych elit. Są elementem lokalnego folkloru, a przynależność do społeczności rusińskiej ma w dużej mierze charakter sentymentalno-kulturowy, nie polityczny.

Czyli nie będzie scenariusza krymskiego na Zakarpaciu? Raczej nie. Ale nie z powodu słabości Rusinów czy racjonalności Węgrów, lecz ograniczonych wpływów Rosji. Moskwa nie posiada organizacji, mediów i znaczącej sieci biznesowej, nie może budować pozycjina historycznych sentymentach, a 30-tysięczna mniejszość rosyjska jest już w dużej mierze zukrainizowana i nie wykazuje tendencji separatystycznych. Z kolei najważniejsze potencjalnie narzędzie nacisku – Cerkiew Prawosławna Patriarchatu Moskiewskiego, do której należy ponad 60 proc. mieszkańców – nie wywalczyła jeszcze wystarczająco silnej pozycji politycznej, aby organizować wokół siebie ruch prorosyjski. O skromnym oddziaływaniu Rosji najlepiej świadczy brak sukcesów radykalnych Rusinów. Owszem, Moskwa może podsycać ambicje mniejszości narodowych, a także korzystać z innych dostępnych jej narzędzi (np. ataków hackerskich), ale siła tych działań jest ograniczona.

Rosja nie zainicjuje ruchów odśrodkowych na Zakarpaciu, co nie oznacza, że nie będzie starała się wykorzystać dekoniunktury. W regionie jest zbyt dużo wrażliwych i nie załatwionych kwestii – są to wspomniane skomplikowane problemy Węgrów i Rusinów, a także finansowa i polityczna niezależność miejscowych elit skupionych wokół oligarchy Wiktora Bałohy – aby całkowicie wykluczyć polityczne wstrząsy. Jednakże, w przeciwieństwie do Donbasu, na Zakarpaciu to państwo ukraińskie rozdaje karty. Władze w stolicy posiadają kilka istotnych instrumentów nacisku, w tym reformę decentralizacyjną, która – gdyby uwzględnić w niej postulaty Węgrów i Rusinów – mogłaby stać się narzędziem neutralizacji ich ambicji. Ważne są też decyzje personalne, np. jaką rolę przy Petrze Poroszence pełnić będzie Bałoha (szef i sponsor jego kampanii w regionie) i czy merem Zakarpacia zostanie osoba akceptowana przez miejscowe elity. Tak naprawdę tylko od woli i sprawności administracji w Kijowie będzie zależeć, czy Zakarpacie również zagra w ukraińskie domino.