[Czy miasto zmieni polską politykę? Czytaj cały Temat Tygodnia]
Niestety, wiele zdań z tekstu Nowak-Radziejowskiej jest oderwanych od politycznej rzeczywistości. Autorka nie zadała sobie nawet odrobiny trudu, by sprawdzić, kto obecnie tworzy ruchy miejskie. Wśród przedstawicieli siedmiu miast tworzących Porozumienie Ruchów Miejskich znajdziemy wykładowców akademickich, analityków rynku nieruchomości, prawników, dziennikarzy, doktorantów, radnych osiedlowych, architektów, drobnych przedsiębiorców i studentów. Sprowadzanie całego ruchu do młodych „animatorów kultury” to wygodny, ale mało uczciwy intelektualnie zabieg erystyczny. To pójście na łatwiznę, zupełnie nieprzystające do wagi tematu.
Gdy animatorzy kultury, pobrudzeni kurzem z „trudnych podwórek” i zmęczeni kacem po „piciu piwa na Placu Defilad” zdobędą upragnioną władzę, nad mieszkańcami zawiśnie śmiertelne zagrożenie. „Wprowadzenie aktywistów do przestrzeni władzy bez uczestnictwa w polityce partyjnej, może być równie niebezpieczne, jak słabe czy niefunkcjonujące dziś właściwie w kontekście lokalnym wielkie partie polityczne”. Na czym polega owe niebezpieczeństwo? Spróbujmy pokrótce zrekonstruować tok myślenia dyrektor Muzeum Woli.
Grzech pierwszy: nieunikniony konflikt. Środowisko społeczników ze względu na różnorodność światopoglądową nie będzie w stanie podejmować decyzji wykraczających poza „zwykłą i drobną codzienność”. Jak wiadomo ruchy miejskie poza dobrymi chęciami (a wszyscy wiemy, co jest nimi wybrukowane) nie mają żadnego programu i wizji miasta. Jedyne co ich łączy to miłość do rowerów.
Ruchy miejskie są jedyną szansą na neutralizację wpływów wielkiego biznesu i oddanie głosu mieszkańcom. Kolejna kadencja bez opozycji zupełnie zdegeneruje establishment. | Jan Śpiewak
Grzech drugi: ochlokracja. „W przypadku ruchów miejskich mielibyśmy wybierać znawców miasta, przekonani, że rozwinięty system partycypacyjny wyjdzie nam wszystkim na zdrowie. Ale czy mieszkańcy sami z siebie na pewno wiedzą wszystko najlepiej?”. Oczywiście, że nie wiedzą. Rządy „bliżej niesprecyzowanego ruchu społecznych aktywistów miejskich” (sic!) to w wizji Nowak-Radziejowskiej rządy spragnionej władzy tłuszczy, która sterroryzuje wszystkich nieustającymi konsultacjami społecznymi. A najgorsze jest to, że jak już wszystko przekonsultują, to i tak wezmą łapówkę od dewelopera. A to ze względu na…
…grzech trzeci: brak odporności na naciski wielkiej polityki i biznesu. „Jak ci wszyscy, w większości absolwenci kulturoznawstwa i socjologii, którzy animowali trudne podwórka i osiedla na blokowiskach, będą sobie teraz radzić z naciskami wielkiej polityki i biznesu?”, pyta Nowak-Radziejowska. Sprawdźmy jak radzą sobie z tymi naciskami doświadczeni przedstawiciele partii politycznych. Poniżej kilka wątpliwej słuszności poczynań, które wyszły na światło dzienne (w dużym stopniu dzięki działalności inicjatywy Miasto Jest Nasze) w ciągu ostatnich miesięcy:
– poszerzenie ul. Prostej za łączną kwotę 80 milionów celem ułatwienia dojazdu do centrum handlowego w Norblinie,
– budowa przeskalowanego biurowca na placu Zamkowym ze złamaniem konwencji UNESCO,
– zabudowa klinu napowietrzającego na terenie parku OSW Jeziorko Gocławskie,
– afera korupcyjna z udziałem wiceprezydenta Warszawy Jarosława Dąbrowskiego,
– „reprywatyzacja” fragmentu tunelu Trasy W-Z i Jeziorka Gocławskiego.
Jak widać Robert Rodriguez mógłby z powodzeniem nakręcić sequel „Sin City” w Warszawie. Trudno wyobrazić sobie większą uległość wobec nacisków wielkiego biznesu. Dwa pozwy, jakie otrzymało Miasto Jest Nasze za ukazanie kulis warszawskiej reprywatyzacji pokazują jak silne są te naciski. Ruchy Miejskie są jedyną szansą, by wpływy wielkiego biznesu zneutralizować i oddać wreszcie głos mieszkańcom. Kolejna kadencja bez opozycji zdegeneruje establishment do końca.
Trudno nie odnieść wrażenia, że podobne argumenty są przykładem tego, co Jacques Rancière nazywa „nienawiścią do demokracji”. Lokalne elity boją się zachwiania komfortowego status quo. Postulaty zwiększenia demokracji w samorządzie przedstawiają jako rządy ogłupiałego i podatnego na manipulacje motłochu. Podobne głosy można było usłyszeć już przy okazji warszawskiego referendum. Członkowie partii rządzącej i jej akolici uważali, że miasto stanęło nad przepaścią i jeśli referendum się powiedzie w mieście zapanuje chaos. Podobną logiką kierował się prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, który społeczników walczących o więcej demokracji i transparentności w samorządzie nazwał „pieniaczami i osobami z zaburzoną psychiką”.
Gdyby jednak podsumować główne tezy autorki, można dojść do wniosku, że jedynym wyjściem dla mieszkańców miast jest akceptacja wielce niedoskonałych rządów partii politycznych – które, w odróżnieniu od ruchów miejskich, cechuje jednomyślność w zakresie wartości, kompetencje, doświadczenie oraz niezłomna moralność podczas dogadywania się z silnymi grupami interesów. Partii wybieranych przez ciemny lud, którego przecież nie warto edukować i zachęcać do aktywnego udziału w decydowaniu o losach miejsca, w którym żyją.
A tymczasem widmo „bliżej niesprecyzowanego ruchu społecznych aktywistów miejskich” wisi nad polskimi miastami. Oby to widmo jak najszybciej stało się rzeczywistością.
[Czy miasto zmieni polską politykę? Czytaj wywiad z Pablopavo]