Niedawne odsłony filozofii politycznej Viktora Orbana były największym do tej pory wstrząsem w pięknej bajce o transformacji Europy Środkowej. Nie było czymś zupełnie nowym, gdy dwa tygodnie temu na konferencji węgierskiej diaspory w Rumunii premier Węgier oznajmił, że członkostwo w UE nie wyklucza „budowania nowego, nieliberalnego państwa na podstawach nacjonalistycznych”. Jako wzory wskazał Turcję, Rosję i Chiny, zwracając uwagę, że „nie każdy z tych krajów to demokracja”. Jeszcze żaden polityk we współczesnej Europie tak otwarcie nie wypowiedział wojny ideałom, które kojarzymy z demokratyczną transformacją.
Nie sądzę, żeby Orban stanowił większe zagrożenie dla wspólnoty europejskiej niż np. Haider lub Berlusconi. Ale jego słowa zmuszają do przemyślenia istoty i dziedzictwa rewolucji 1989 r. Jako zawodowy optymista w kwestii tej historii niechętnie i pomału dochodzę do wniosku, że czegoś jednak brakowało i ów brak wychodzi teraz jak potwór z jamy. Co prawda można znaleźć wiele przykładów postaw nieliberalnych, a nawet dyktatorskich w Europie Środkowej i Wschodniej w ciągu minionych 25 lat. Ale każdy z nich można wyjaśniać, nie zagrażając legendzie 1989 r. Sukces wodzów takich jak Łukaszenka i Janukowycz? Przecież oni pochodzą ze struktur komunistycznych i doszli do władzy tam, gdzie po szybkim rozpadzie imperium rewolucja nie nastąpiła. Ksenofobia i budowanie gett w Czechach? O tym pisałem już szerzej, owe zjawiska tłumacząc brakiem rozmowy o trudnej przeszłości w kręgach czechosłowackiej opozycji (w przeciwieństwie do sytuacji w Polsce). Tak więc tam, gdzie rewolucja była krótka lub płytka, była również mniej pluralistyczna i zostawiła pewną przestrzeń do zagospodarowania przez siły antyliberalne, grające na strachu, niedosycie i niecierpliwości społeczeństwa. Mimo takich konstatacji rok 1989 zachował dla mnie swoją legendę.
Jeśli ktoś z tego pokolenia staje się przeciwnikiem samej demokracji, w kraju, gdzie nawyki demokratyczne już się przyjęły, to nie jest to już pluralizm, lecz zaprzeczenie historii własnego kraju. | Padraic Kenney
Casus Orbana stanowi fundamentalny problem dla tej historii, ponieważ on sam pochodzi z pokolenia ’89. Współtworzył w 1988 r. najciekawszy ruch młodych ludzi na Węgrzech, czyli Fidesz, pod wpływem fascynacji Solidarnością oraz Ruchem Wolność i Pokój. Miał 24 lata, gdy pojechał do Gdańska podczas trzeciej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski i poznał środowisko opozycyjnych elit, a potem razem z kolegami budował ugrupowanie na poznanym wzorze. Jednym słowem Fidesz kiedyś był fajny, dopiero później stał się partią o dążeniach autorytarnych i wzorem – jakby na odwrót – dla żądnych władzy polityków w Polsce, np. z PiS.
Przez lata odchylenie nacjonalistyczne Orbana tłumaczyłem tak: antykomunistyczna rewolucja w gruncie rzeczy dała wszystkim wolność wyboru, a więc nie powinno przeszkadzać to, że np. pacyfista lub zielony po 1989 r. staje się przedsiębiorcą lub urzędnikiem państwowym. A więc jest nawet pozytywnym zjawiskiem, gdy niektórzy wybierają prawicę. Pluralistyczne ruchy trzymały się razem z powodu wspólnego wroga, później ich członkowie rozeszli się po całej scenie politycznej, bo mieli taką swobodę.
Może Viktor Orban po prostu jest świetnym graczem politycznym, takim jakim był Slobodan Milošević? Widział furtkę, lukę, która prowadziła do objęcia władzy, i przeszedł przez nią? | Padraic Kenney
Podtrzymuję powyższą opinię, ale jeśli ktoś z tego pokolenia staje się przeciwnikiem samej demokracji, w kraju, w którym nawyki demokratyczne już się przyjęły, to nie jest to już pluralizm, lecz zaprzeczenie historii własnego kraju. Tak więc nasuwa się wariant drugi: może Viktor Orban po prostu jest świetnym graczem politycznym, takim jakim był Slobodan Milošević? Widział furtkę, lukę, która prowadziła do objęcia władzy, i przez nią przeszedł? Możliwe, ale byłyby to już psychologiczne rozważania o danym człowieku. Obawiam się natomiast, że taka odpowiedź pozwoliłaby nam uniknąć trudniejszych pytań o rozpad komunizmu. Bo o ile Milošević był tworem czysto komunistycznym, to na pewno nie sposób tak powiedzieć o Orbanie.
Powoli więc skłaniam się do możliwości trzeciej. Jedną z podstawowych cech rewolucji 1989 r. było odrzucenie wszelkich ideologii. Jej nowatorstwo polegało na tym, że nie dokonała się w imię jednej słusznej idei, ale właśnie w imię tego, iż każdy może wybierać własną ideę lub żyć w wolności od ideologii w ogóle. Ideały – tolerancja, pluralizm, brak przemocy – były obecne, ale nie idee. Być może brzmi to trochę postmodernistycznie, ale w dobie i w systemie „zaawansowanego modernizmu” jedyną skuteczną bronią przeciwko wszechobecnej doktrynie była nieideologiczna, pluralistyczna przestrzeń działań. Nadal więc jestem przekonany, że w owej bajce tak być musiało. Z drugiej jednak strony czy 25 lat później społeczeństwa Europy Środkowej – które wciąż słyszą, że to właśnie u nich dokonał się dziejowy przewrót – potrzebują wielkiej idei na miarę wielkich zmian? Nie wiem, czy liberalizm potrafi takowej dostarczyć – być może tak, choć jeszcze tego nie zrobił. Póki co na Węgrzech widać chyba, jak człowiek z pokolenia ’89 wypełnił ową pustkę. Niestety okazało się, że ideały łatwo porzucić, a tym samym, że dziedzictwo rewolucji jest marniejsze niż być powinno.