Wiele było powodów, dla których chciałam zobaczyć wystawę „Mgliste drogi” w warszawskim Muzeum Azji i Pacyfiku. Natomiast wszyscy ci, którzy kiedykolwiek odwiedzili Chiny lub dopiero planują to zrobić, powinni obejrzeć prezentowane w muzeum fotografie z jednej ważnej przyczyny: by uzmysłowić sobie zasięg i prędkość przeobrażeń, jakie ten kraj przeszedł, i które właśnie teraz – na naszych oczach – przechodzi.
Wydaje się ewidentne, że intencją organizatorów wystawy było sprowokowanie odwiedzających do dwojakich przemyśleń: uniwersalnej refleksji o przemijaniu oraz przyprawiającej o lekkie drżenie rąk konstatacji, że tempo zmian związanych z szeroko pojętą „nowoczesnością” rośnie w przypadku Chin w tempie geometrycznym. I że falą tą niezwykle ciężko kierować, a już zupełnie nie sposób jej zatrzymać.
Nieco to banalne, prawda? Na szczęście oprócz tych absolutnych oczywistości z „Mglistych dróg” można było wynieść coś jeszcze.
Chiny z wysokości dwóch metrów
Z muzealnego folderu nie dowiemy się, niestety, o autorze fotografii zbyt wiele, a szkoda. Polsko brzmiące nazwisko sugerowało, że obejrzę prace Polaka, który trafił do Chin w niezwykłym momencie – nawet jeśli jest to Polak żyjący za Wielką Wodą. Obok pragnienia, by zobaczyć, jak wyglądało Państwo Środka w czasie, gdy w Polsce trwała zawierucha stanu wojennego, a rodzice mieli mnie dopiero w planach, było to jednym z powodów, które zawiodły mnie do siedziby Muzeum Azji i Pacyfiku.
Christopher Rzonca to jednak przede wszystkim Amerykanin – i choć faktycznie ma polskie korzenie, to z krajem przodków wiąże go głównie osoba żony Krystyny oraz dwie wystawy fotografii dokumentujących jego pobyt w Chinach w latach 1980-81: obecna i ta, która odbyła się w Galerii Michalaków w Kazimierzu Dolnym w 2012 roku (i która w przytłaczającej większości składała się z tych samych obrazów, co „Mgliste drogi”). Chris Rzonca zdecydowanie nie jest więc fotografikiem płodnym – a może po prostu traktuje fotografię, której uczył się w Seton Hall University, jako pasję i doskonałą ilustrację tego, co w jego życiu zawodowym najważniejsze.
Jest on bowiem wykładowcą na wydziale studiów azjatyckich prestiżowego New York University, a rzut oka na amerykańską stronę reklamującą się hasłem „oceń swojego wykładowcę”, dokąd zawiodły mnie kręte ścieżki internetu, pozwolił mi zobaczyć go oczami studentów i… polubić – wirtualnie i na odległość.
W ocenie młodzieży, z którą pracuje Rzonca, jest on wykładowcą kompetentnym i rzeczowym, ale też ciepłym w obejściu i przyjaznym. Zdaje się słynąć z nie zawsze śmiesznych dowcipów, a łagodny głos radiowego spikera stanowi według opiniujących ciekawą kontrę dla prawie dwóch metrów wzrostu i postury syberyjskiego niedźwiedzia, jakimi obdarzyła Christophera Rzoncę natura.
Czy to ważne? Wzrost fotografa i to, jak postrzegają go studenci? I tak, i nie.
Nie, bo przecież nie za warunki fizyczne czy umiejętność zatrzymania na sobie uwagi szkolnego audytorium ocenia się autora fotografii.
Tak, skoro te niecodzienne warunki fizyczne i wykazywana w uniwersyteckiej auli postawa życiowa dają się łatwo odnaleźć na oglądanych w muzeum fotografiach.
Lao wai!
Pierwsze, co uderza w wizualnej warstwie powieszonych w grzecznym rządku obrazów to, że większość ujęć, nawet tych czynionych z całkiem zdawałoby się sporej odległości, sprawia wrażenie robionych… z góry. Jakby ich autor stawał na stołku. Czasem wygląda to, jakby się odsuwał od fotografowanych obiektów i wciąż konsekwentnie posługiwał kuchennym zydelkiem.
Jaki zamysł może kryć się za takim drobnym, ale zauważalnym przecież zabiegiem? Przechodziłam od zdjęcia do zdjęcia, wciąż odnajdując w nich tę egzotyczną z punktu widzenia osoby o wzroście poniżej przeciętnej wywyższoną, lecz nie wywyższającą się, perspektywę. Aż w końcu dotarłam do końca wystawy, który okazał się jej… początkiem. Zwiedzanie wystawy przewidziano bowiem w porządku od prawej strony sali muzeum, a nie, jak mylnie sądziłam – zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Na ostatnim, czyli pierwszym zdjęciu „Mglistych dróg” znajdywało się rozwiązanie mojej perspektywicznej zagadki: fotografia przedstawiająca autora obrazów siedzącego pod starym, rozłożystym figowcem, obok grupy rozmawiających między sobą i rzucających w jego stronę ukradkowe spojrzenia Chińczyków. Pod fotografią znajdował się żartobliwy podpis: „Pekin. 1981. Nikt nie zwraca uwagi na tego prawie dwumetrowego cudzoziemca”. Jak w angielskim przysłowiu o słoniu, który stoi na środku pokoju, a wszyscy udają, że go tam nie ma – z obawy, że jeśli usankcjonuje się jego obecność słowem, to trzeba będzie na nią zareagować (a nikt z zebranych nie ma pojęcia, co z tym słoniem zrobić).
Oto nurtujące mnie pytanie o niecodzienną perspektywę okazało się mieć niezwykle prostą odpowiedź: tak właśnie wyglądają Chiny widziane oczyma osoby wysokiej. Są trochę jak wszechświat w miniaturze – ludzie i przedmioty zdają się nieco za małe, przejścia w hutongach za ciasne, a rękawy ubrań notorycznie za krótkie.
Natomiast wspomnienie dzieci ze wsi i miasteczek chińskiego interioru, które rozpierzchały się na mój widok z przeraźliwym wrzaskiem „lao wai!” [1] pozwoliło mi zrozumieć, że mnie i tego człowieka na zdjęciu łączy wspólne, może nawet ogólnoludzkie, doświadczenie w byciu tym słoniem na środku angielskiego pokoju.
I postanowiłam obejrzeć wystawę ponownie. Tym razem we właściwym porządku.
W poszukiwaniu Chin utraconych
Oglądane na wystawie fotografie powstały podczas pobytu Chrisa Rzoncy w Chinach, dokąd trafił jako student orientalistyki w ramach wymiany studenckiej w roku akademickim 1980/81. Pod kierownictwem postępowego Deng Xiaopinga, Państwo Środka dopiero nieśmiało otwierało się na świat i wpływy zewnętrzne, próbując zostawić za sobą traumatyczną, skupioną na bratobójczej walce dekadę Rewolucji Kulturalnej. Chris Rzonca był więc szczęściarzem: trafił do Chin nie tylko jako jeden z pierwszych i jeden z nielicznych amerykańskich studentów, ale też trafił tam w szczególnym momencie. Działo się przecież coś niezwykle ważnego: pewna epoka w historii Państwa Środka dobiegała końca, podczas gdy „nowe” nie zdążyło się jeszcze dobrze rozgościć.
Miał więc okazję uchwycić na fotograficznej kliszy świat, ludzi i miejsca, które późniejsze dekady przekształceń rynkowych i rozwoju na niespotykaną dotąd skalę przemieniły nie do poznania.
Z mojego punktu widzenia, nic nie ilustruje tego lepiej niż fotografia Jeziora Zachodniego w Hangzhou, stolicy prowincji Zhejiang, a obecnie również celu numer jeden wśród chińskich turystów. O ile Chris Rzonca uczył się mandaryńskiego w Pekinie, o tyle właśnie w Hangzhou – wiele lat po nim – uczyłam się go ja. Otoczone zielonymi wzgórzami, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO Jezioro Zachodnie, wraz z biegnącą przezeń groblą i słynnym Zerwanym Mostem oraz pieczołowicie zagospodarowane nabrzeże pełne pagód i pawilonów o charakterystycznych dachach to od setek lat chiński symbol romantyzmu i harmonii człowieka z naturą. Piękno Jeziora Zachodniego i Hangzhou wychwalał goszczący tam Marco Polo, a chińskie przysłowie głosi, że „W niebie jest raj, a na ziemi są Suzhou i Hanzhou”.
Znam tę okolicę jak własną kieszeń: spędziłam tam wiele dni na spacerach, rowerowych wycieczkach, spotkaniach z przyjaciółmi i nauce chińskich znaków. I ja Hangzhou i Jeziora Zachodniego na fotografii Chrisa Rzoncy… nie poznałam. Stałam przed zdjęciem jak oniemiała i przypatrywałam się uważnie: miejsce ze zrobionej w 1981 roku fotografii zmieniło się absolutnie nie do poznania. Gdyby nie podpis pod zdjęciem, przeszłabym obojętnie obok, nie zdając sobie sprawy, że uchwycony na nim pejzaż przez pewien czas był mi praktycznie domem i staje mi przed oczami za każdym razem, gdy myślę o Chinach.
W kimś kto niedawno odwiedził rejonem Guilin, jego fotograficzny portret autorstwa Chrisa Rzoncy może zapewne wzbudzić identyczne odczucia.
Całkiem niedawno i przypadkiem Chiny pobiły przecież kolejny niechlubny rekord: w długości komunikacyjnego korka. Obliczono, że zator na jednej z pekińskich arterii biegnącej w osi wschód–zachód miał długość… 120 kilometrów i przekroczył granice prowincji, a w obliczu braku jakiejkolwiek możliwości manewru, niektórzy kierowcy tirów tkwili w nim prawie dwa tygodnie. Trudno w to uwierzyć, patrząc na zdjęcie zatytułowane „Droga w Guilin”: na nim bowiem droga ciągnie się aż po horyzont, a jej jedynymi użytkownikami są dwie ludzkie sylwetki objuczone niesionymi na ramionach pakunkami.
Lu Xun niczym Żeromski
Z prezentowanych w ramach „Mglistych dróg” fotografii często bije melancholia. Wynika ona z ostrożnej gry światłem, łagodnie przytłumionych barw, snujących się nad wodą i między żółtymi dachami mgieł i dużej przestrzeni obrazowanych miejsc i pejzaży.
Jeszcze częściej bije z nich ludzkie ciepło i potrzeba autentycznego kontaktu, poszukiwanie i tworzenie więzi, jakaś przenikająca obraz chęć podkreślenia wspólnoty ludzkich doświadczeń. Buddyjskiego mnicha z Yong He Gong równie łatwo wyobrazić sobie można w innych szatach i symbolem innej religii w dłoni. Mieszanka ciekawości z nieśmiałością wobec ukrytego za obiektywem „obcego” – charakterystyczne połączenie fascynacji z lekkim przestrachem widoczne na twarzyczkach dwóch dziewczynek z Syczuanu – te emocje mogłyby równie dobrze należeć do ich europejskich rówieśniczek, przyłapanych na konfrontacji z nieznanym. Na jednym ze zdjęć, lodowej „rzeźbie” Lu Xuna, słynnego pisarza z czasów Pierwszej Republiki, ktoś nałożył słomkowy kapelusz. Popiersie Stefana Żeromskiego, patrona mojego liceum, na zakończenie roku szkolnego pozowało do zdjęć w podobnej stylizacji, czasem dodatkowo z okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
O oszustwach pamięci
Urzekające ciepło prezentowanych fotografii mówi samo za siebie. Może więc z tego powodu znajdujące się pod zdjęciami opisy oraz przedstawienie wystawy odnalezione w muzealnym folderze wywoływały we mnie wewnętrzny sprzeciw. Dużo tam przymiotników – chociażby we wzmiance o „ubogich i urzekających ludziach, nie znających jeszcze konsumpcjonizmu”. Wydano też z góry (słuszny skądinąd) osąd o współczesnych pejzażach miast i wsi trawionych nadmierną komercjalizacją i rozrostem. Dużo można tam znaleźć czynionych z lekkim żalem podkreśleń, że świat ze zdjęć bezpowrotnie przeminął, że już przestał istnieć.
I wszystko to racja.
Błędem jest jednak sądzić, że proces tych przemian – podróż w drugą skrajność – miał charakter samoistny. Dokonał się on rękami właśnie tych uroczych ludzi, którzy na zdjęciach Rzoncy według opisu wystawy „wiodą skromną egzystencję w należących do zakładów pracy mieszkaniach”. Ale co to zdanie tak naprawdę znaczy? Znaczy ono tyle, że nic nie mogli mieć i niczego nie mieli na własność. Nawet kawałka podłogi. Jak zatem pogodzić pozorną łagodność tych ludzi z drapieżnością i gwałtownością rynkowych przemian, które są wizytówką współczesnych Chin?
Ta drapieżność i gwałtowność: one w tych ludziach od zawsze były – jako Polacy powinniśmy je doskonale rozumieć. Co więcej jako naród, który przeszedł podobną drogę, znamy z autopsji ten stopień zmęczenia biedą, niemożnością i brakiem, że kiedy w końcu można móc, uwalnia on niewyczerpane pokłady motywacji i energii, stając się kołem zamachowym zmian i gorączkowej pogoni za „więcej”. To ten sam mechanizm sprawia, że ludzie, którzy zaznali w życiu prawdziwego głodu, zawsze będą mieli chęć nosić kawałek czerstwego chleba w kieszeniach.
Zabrakło więc w „Mglistych drogach” jednego: refleksji nad tym, czy tego świata, który przestał istnieć, tych Chin z początku lat 80. faktycznie należy żałować. Czy należy żałować, że setki milionów ludzi wybrnęło ze skrajnej nędzy tylko dlatego, że może mniej egzotycznie i nie tak malowniczo wychodzą na robionych przez cudzoziemców zdjęciach? Fakt, odbyło się to ogromnym kosztem dla środowiska i zasobów naturalnych, ale czy można to jednoznacznie oceniać?
Emocjonalny ładunek wystawy nie pozwala bowiem odbierać pokazywanych zdjęć jedynie jako zapisu ówczesnego stanu rzeczy. Sama jej konstrukcja, opis i tytuły zdjęć sugerują kierunek, w którym powinna podążać myśl oglądającego fotografie – powinien on zadumać się nad przemijalnością rzeczy, upływem czasu i ogromem dokonanych w krótkim okresie zmian.
Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że tak jak syty nigdy nie zrozumie głodnego, tak autorowi zdjęć (albo osobom dokonującym ich opisu) nie przyszło do głowy, że sami Chińczycy za tamtymi Chinami absolutnie nie tęsknią. Że najprawdopodobniej tęsknią za nimi tylko oni sami: sinolog-fotograf Chris Rzonca i organizatorzy wystawy – zupełnie tak, jak tęskni się za młodością, która wraz z tamtymi Chinami bez samochodów, reklam i nadmiernego rozrostu, bezpowrotnie przeminęła.
Przypis:
[1] Po mandaryńsku: „obcy”, „cudzoziemiec”, to pierwsze słowo, jakiego obcokrajowcy uczą się w Chinach w praktyce, na własnej skórze.
Wystawa:
„Mgliste drogi. Chiny u progu lat osiemdziesiątych”. Fotografie Chrisa Rzoncy
31 lipca – 31 sierpnia, Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie
* Za udostępnienie fotografii i pomoc w zebraniu informacji serdecznie dziękuję kustosz wystawy, pani Karolinie Krzywickiej z Muzeum Azji i Pacyfiku.