Inicjatywa wynika z chęci usprawnienia włoskiej demokracji i rewitalizacji włoskiej klasy politycznej. Przydomek Renziego to „złomiarz”, bo otwarcie mówi, że chce oddać stare pokolenie polityków na złom. Jego styl i zuchwałość planów przykuwają uwagę – nie tylko we Włoszech, ale i w Europie.

Gdy Silvio Berlusconi odchodził z urzędu premiera, Renzi był niezmiernie popularnym burmistrzem Florencji. Dwadzieścia lat wcześniej, gdy „il Cavaliere” dochodził do władzy, Renzi był jeszcze harcerzem. Włochom jego brawura, luźny styl i ambicje reformatorskie zdają się podobać – Partia Demokratyczna pod jego przewodnictwem dostała w majowych eurowyborach 41 proc. głosów. Był to jeden z najlepszych wyników w Europie, a jako że przypadł w udziale partii rządzącej oraz dalekiej od radykalizmu, odróżnia się od wyników eurowyborów w innych krajach, gdzie triumf ogłaszały zazwyczaj partie skrajne. Europejczycy zapewne nie spodziewali się, że akurat Włochy będą państwem, który oprze się fali radykalizacji nastrojów politycznych.

Europa nie jest przyzwyczajona, że Italia może jej proponować coś interesującego i że jej premier może być silnym i aktywnym graczem polityki unijnej. Matteo Renzi ma takie ambicje. | Jakub Sypiański

Jak na byłego harcerza o chłopięcym uroku, Matteo Renzi doszedł do władzy drogą dość makiaweliczną. W grudniu 2013 r., wbrew naciskom elit Partii Demokratycznej, objął fotel jej prezesa, a niedługo później zażądał dymisji rządu swojego kolegi partyjnego, Enrica Letty. Argumentował, że Włochy potrzebują więcej energii we wprowadzaniu szybkich głębokich reform niż był w stanie wykrzesać z siebie Letta. Z pewnością nie brakuje jej Renziemu.

Pierwszym krokiem był bezpośredni zastrzyk pieniędzy dla niezamożnych Włochów. Każde gospodarstwo o dochodach rocznych poniżej 25 tysięcy euro otrzymuje od maja comiesięczną obniżkę podatków o 80 euro. Gest niewielki i być może populistyczny, ale symptomatyczny oraz zgodny z postulatami ograniczenia polityki oszczędności i pobudzenia konsumpcji. Drugi ważny krok nowego rządu to reforma rynku pracy, która przyjęła jednak dość zaskakującą – jak na polityka partii lewicowej – formę. Renzi zerwał z polityką rządu Mario Montiego, który chciał zmusić przedsiębiorców do zatrudniania na długotrwałe umowy o pracę. Zdecydował się na krok w drugą stronę i na ułatwienie włoskim firmom zawieranie z pracownikami krótkotrwałych „umów śmieciowych”.

Największa jak do tej pory transformacja dotyczy senatu, którego „złomiarz” co prawda nie rozwiązał, ale dogłębnie zreformował i osłabił. Do tej pory obie izby parlamentu odgrywały równą rolę w legislacji i w przyznawaniu wotum zaufania dla rządu. Mimo że rozwiązanie to było często krytykowane jako przeszkoda paraliżująca sterowanie państwem, to przez dziesięciolecia żaden rząd nie poważył się podnieść ręki na „Palazzo Madama”. Renzi natomiast uczynił z tego postulatu jeden z głównych punktów swojego programu i postawił na swoim. Od tej pory bardzo odchudzona izba wyższa będzie miała uprawnienia wyłącznie w sferze konstytucjonalnej i kilku wąskich obszarach legislacji. Jej wpływ na kształt rządu został zniesiony.

Po sukcesie tej flagowej reformy Matteo Renzi nie spuszcza z tonu i zapowiada dalsze kroki. Następna ważna transformacja dotyczy systemu wyborczego. Przy zachowaniu ordynacji proporcjonalnej ma ona wprowadzić podwyższenie progów wyborczych i bonusową pulę mandatów dla zwycięskiej partii lub koalicji. Innym poważnym przedsięwzięciem ma być usprawnienie działania trybików włoskiej biurokracji. Administrację publiczną czekają nie tylko zmiany, ale i wielka inspekcja wydatków, szczególnie tych pochodzących z funduszy unijnych – według rządu masowo we Włoszech marnotrawionych. Renzi jako przykład efektywnego korzystania z brukselskiego budżetu stawia… Donalda Tuska, którego spotkał już zresztą kilka razy, oczarowując ponoć wiedzą nt. historii polskiej piłki nożnej. W kolejce czeka też cała seria innych transformacji, od systemu szkolnictwa po podatkowy. W roku 2017 Republika Włoska ma nie tylko przestać być problemem Europy, ale stać się jej „przewodniczką”.

Matteo Renzi jako przykład efektywnego korzystania z brukselskiego budżetu stawia… Donalda Tuska, którego spotkał już kilka razy, oczarowując ponoć wiedzą nt. historii polskiej piłki nożnej. | Jakub Sypiański

Europa nie jest przyzwyczajona, że Italia może jej proponować coś interesującego i że jej premier może być silnym i aktywnym graczem polityki unijnej. W ciągu ostatnich dwudziestu lat w polityce włoskiej uwagę przykuwały głównie perypetie Silvio Berlusconiego, a potem kryzys gospodarczy i polityczny. Matteo Renziemu udało jednak nie tylko zjednać sobie włoskich wyborców, ale i zainteresować swoim programem europejskich polityków. Wielu liczy na to, że spełni rolę, jaką stara się (z dość mizernymi rezultatami) odgrywać François Hollande i zbuduje front przeciwwagi wobec Angeli Merkel i polityki oszczędności.

On sam podkreśla jednak dobre relacje z Berlinem i nie krytykuje wszystkich argumentów na rzecz zaciskania pasa. Domaga się tylko zrównoważenia tych kroków, utrzymując, że same oszczędności nie wystarczą bez zreformowania Unii w kierunku federalizacji. Objęcie przez Włochy rotacyjnej prezydencji UE i silny mandat (euro)wyborczy, dają florentyńczykowi dobrą pozycje do lansowania swojego modelu. W Brukseli już wykonał pierwsze ruchy, proponując swoją minister spraw zagranicznych, Franceskę Mogherini, na fotel szefowej dyplomacji europejskiej.

Włoski premier, który za idola miał Tony’ego Blaira, sam staje się punktem odniesienia dla innych. Wybrany dwa tygodnie temu sekretarz hiszpańskiej Partii Socjalistycznej, Pedro Sánchez, już został okrzyknięty „hiszpańskim Renzim”. Sami Włosi wydają się wciąż ulegać urokowi szefa rządu, ale stan gospodarki budzi ich obawy – wyniki ekonomiczne państwa są dużo gorsze niż przewidywano. W przeciwieństwie do Hiszpanii, która zdaje odbijać w górę, Włochy w ostatnim trymestrze zanotowały ujemny wzrost gospodarczy (-0,2 proc. to wynik najgorszy od 2010 r.).

Renzi stara się bronić, wskazując, że w ostatnich miesiącach nawet Niemcy mają negatywne wyniki. Jednak czas i ekonometria zaczynają deptać mu po piętach. Jeśli nie uda mu się podtrzymać entuzjazmu wyborców, jego kariera może się szybko skończyć. Trudno powiedzieć, czy uda mi się zrealizować reformy i pobudzić gospodarkę, ale w jednym na pewno ma rację – sukces reform na arenie krajowej i ambicje zmieniania Europy są od siebie wzajemnie zależne. Jego rząd będzie musiał działać bardzo sprawnie, żeby dotrzymać kroku obietnicom swojego lidera. W ciągu najbliższych miesięcy okaże się, czy trzymanie rąk w kieszeniach to nonszalancja, czy brak konkretnego pomysłu na to, co z nimi właściwie zrobić.