Po powrocie z wakacji, gdzie dominowało ciepłe, przyjazne morze, hiszpańskie jedzenie i hiszpański futbol, pognałem od razu do kina na „Boyhood” Richarda Linklatera. O wyjątkowym filmie jednego z moich ulubionych reżyserów usłyszałem po raz pierwszy w relacjach z tegorocznego Berlinale, gdzie stał się objawieniem. Zresztą nie mógłbym się go doczekać także i bez berlińskich nagród, bo Linklater to klasa sama w sobie, gdy chodzi o kino bezpretensjonalne i mądre, przenikliwie inteligentne i pełne jedynego w swoim rodzaju wdzięku. Wystarczy wspomnieć trylogię „Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca” i „Przed północą”. Pierwszy z tych filmów – przepraszam za banał – zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę. Co kilka miesięcy po prostu muszę odtworzyć sobie DVD, na którym młodzi Julie Delpy i Ethan Hawke w przypadkowej nocnej randce zapuszczają się w coraz to bardziej malownicze zakamarki Wiednia i rozmawiają, rozmawiają, rozmawiają. Są przy tym sobą i sobą się bawią. Bawią się wizerunkiem lekko egzaltowanej, intelektualnie rozbudzonej Francuzki i Amerykanina, zdającego sobie sprawę z całkiem innych swoich atutów. Delpy i Hawke jakoś niedostrzegalnie stają się nam tak bliscy, że chcielibyśmy, aby ich noc w Wiedniu nigdy się nie skończyła.

Skończyła się, ale Linklater kazał swoim bohaterom spotkać się jeszcze dwukrotnie, w odstępach dziewięcioletnich. Starzeli się na naszych oczach – a może to nie to, może raczej lekko traciła kolory ich młodość. Ostatnia grecka część, dla mnie jednak najsłabsza, była już pożegnaniem z wiedeńską niewinnością. Ostrym, życiowym rozliczeniem.

„Boyhood” to jeszcze inna historia, tyle że podobnie jak w „słonecznej trylogii” znów najważniejszy w niej jest czas. Masona (Ellar Coltrane) poznajemy, gdy leżąc na trawie, patrzy w niebo. Ma sześć lat. W ostatnich sekwencjach opuszcza dom rodzinny, przemierza drogi Teksasu, dociera do college’u, poznaje może dziewczynę, z którą to już na serio, i zaczyna nowy etap. Ma lat osiemnaście. O te dwanaście lat starsza jest też jego matka (Patricia Arquette), pojawiający się i znikający kiedy chce ojciec (Ethan Hawke) i siostra (Lorelei Linklater), która tak kiedyś wkurzała go śpiewaniem piosenek Britney Spears. Niby nic nadzwyczajnego, tyle że to prawda. Linklater spotykał się ze swoimi aktorami co roku przez tych dwanaście lat, żeby kręcić kolejne sceny – rozdziały tej opowieści. Prawdziwy był upływający czas, muzyka, moda. A jednak „Boyhood” to nie dokument, a zbudowana z odprysków prawdziwego życia fikcja. Opowieść inicjacyjna o tym, jak dzieciństwo przechodzi swe kolejne fazy, aby wreszcie powoli się kończyć. O tym, że można tylko próbować odpowiadać na najważniejsze pytania, a i tak nigdy nie będzie pewności. O tym, że heroizm tkwi nie w wielkich zdarzeniach i spektakularnych czynach, ale w codziennym trwaniu na posterunku. Niezwykle efektowną rolę ma w „Boyhood” współpracujący z Linklaterem bodaj po raz dziewiąty Hawke, ale kreację tworzy Patricia Arquette. Gdy realizowano pierwsze ujęcia była pięć lat po „Zagubionej autostradzie” Lyncha, trzy po „Ciemnej stronie miasta” Scorsesego. Podczas kręcenia ostatnich miała już czterdzieści pięć lat, nabrała ciała, w jej oczach pojawił się smutek. W przeszywającej scenie pożegnania z ukochanym synem bohaterka Patricii Arquette nagle wybucha płaczem, bo rozumie, że została sama. Wszyscy odeszli, a przed nią, choć przecież jeszcze jest młoda, nic.

Gra Arquette drobnymi gestami i grymasami, niezwykła w swej zwyczajności. Taki jest też wzruszający obraz Linklatera. Nie otwiera oczu jak „Życie Adeli” Kechiche’a, nie wadzi się jak tamten film z życiem. Jest szczery, a przy tym wobec świata we wszystkim, co w nim piękne i podłe, mimo wszystko afirmatywny. Nakręcony w Stanach idzie na przekór wszystkiemu co modne. Bo komu przyszłoby do głowy nakręcić trzygodzinną opowieść o poszukiwaniu nie straconego, ale minionego czasu? No chyba tylko melancholijnemu, a przy tym zuchwałemu Amerykaninowi…

Wakacje poświęciłem także na poszukiwanie płyt, zirytowany tym, że wielu tytułów w Polsce nie uświadczysz. No i w Barcelonie trafiłem na soundtrack do „Wielkiego piękna” Paolo Sorrentino. Wielki film i dwie wspaniałe płyty. Pierwsza z kompozycjami Góreckiego, Parta, Preisnera, Bizeta, wspaniałym „The Lamb” Johna Tavernera. Druga z muzyką transową, kiczowatą dyskoteką, połamanymi elektronicznymi rytmami, które można usłyszeć na imprezach u Jeppa Gambardelli, wreszcie z paranoicznym „We no speak americano”. Niby dwa różne światy, a jednak zaraz po pierwszej płycie puszczam drugi krążek. Zdają się być spojone w jedną medytację, tak jak jest nią genialny obraz Sorrentino oraz nieprawdopodobna kreacja Toniego Servillo, którego twarz przy każdym oglądaniu przypomina mi Tadeusza Łomnickiego. Wracam do niej i wracam do „La Grande Bellezza”. Jest w tym filmie i Fellini, i coś z Viscontiego. Tyle że Sorrentino przyrządza całość w niepowtarzalny sposób. Jego opowieść o Rzymie staje się hymnem o wielkiej melancholii. Niezwykłe – przy każdym oglądaniu nie mniej przejmującym.

„Boyhood” i „Wielkie piękno” – kino, które nie potrzebuje przymiotników.