Gdy myślę o lokalności, myślę o wyjątkowym charakterze danego miejsca – ludziach, architekturze, przyrodzie i szeregu innych czynników kształtujących jego tożsamość. Dziś odkrywanie tej tożsamości jest szczególnie ważne, bo w zglobalizowanym świecie lokalne różnice bardzo łatwo i szybko zanikają.
Poszczególne miejsca na świecie coraz mniej się od siebie różnią – niezależnie od tego, gdzie pojedziemy, czekają na nas podobne samochody, architektura, ciuchy, telefony komórkowe czy nawet podobne menu w restauracjach. Upodabnianie się świata ma swoje dobre strony, bo czujemy się bezpieczniej, ale kardynalna wada tego procesu polega na tym, że w takiej rzeczywistości zaczyna się robić zwyczajnie nudno.
W Polsce zaczęliśmy już odczuwać pewne objawy tego znużenia i chcemy czegoś więcej. Choćby w kulinariach, gdzie poszukiwanie tożsamości i wyjątkowości naszej okolicy zaczyna być modne. Jak inaczej wytłumaczyć popularność wszelkiej maści bazarów, targów śniadaniowych i dziesiątek temu podobnych inicjatyw, takich jak kooperatywy spożywcze czy festiwale kulinarne? Jak inaczej wytłumaczyć renesans lokalnych browarów, których produkty jeszcze kilka lat temu nie miały szans w starciu z tańszymi, wystandaryzowanymi ofertami największych producentów, a dziś są powszechne w klubokawiarniach?
Za wsparciem dla lokalnej przedsiębiorczości, niełatwego w organizacji biznesu kawiarnianego, restauracyjnego i spożywczego, stoi ważny pierwiastek patriotyzmu – koncentrującego się nie tyle na narodzie czy państwie, ale na najbliższym sąsiedztwie. | Grzegorz Łapanowski
Dlaczego miłośnicy festiwali kulinarnych czy bywalcy kawiarni są gotowi zapłacić więcej za produkt lokalny? Trudno wyjaśnić te wybory wyłącznie powodami ekonomicznymi. Równie ważne jest zaplecze kulturowe, świadoma chęć uratowania czegoś, co można by nazwać „polskim” tudzież „regionalnym”, czegoś, co jest tak naprawdę „nasze”. Bo co takie jest dziś naprawdę? Możemy wskazać kilka prężnych firm odzieżowych czy spożywczych, ale już w przypadku nowoczesnych technologii lub sektora usług jest to znacznie trudniejsze. Za wsparciem dla lokalnej przedsiębiorczości, niełatwego w organizacji biznesu kawiarnianego, restauracyjnego i spożywczego stoi ważny pierwiastek patriotyzmu – koncentrującego się nie tyle na narodzie czy państwie, ale na sąsiedztwie, mieście, czyli tym, co jest nam najbliższe i w co naprawdę chcemy się angażować. A w autentyzmie tym kryje się ogromny potencjał, kreatywność, nieustanne poszukiwanie i odkrywanie własnej tożsamości. We Włoszech czy Francji każdy, nawet niewielki region ma swój charakter, który współtworzą marki lokalnych produktów, starannie pielęgnowane i podtrzymywane. W Polsce ten rynek jest jeszcze dość młody, a i tradycje do których można się odwołać – ze względu na specyfikę polskiej historii – są znacznie skromniejsze niż na Zachodzie.
Inny problem z rozwojem lokalnych rynków polega na braku zaufania na rynku spożywczym, co jest zapewne skutkiem niskiego kapitału społecznego. Ma to również uzasadnienie w faktach – niejeden produkt „lokalny” lub „ekologiczny” jest takim tylko z nazwy. Nic dziwnego, że nasze zaufanie względem żywności ekologicznej staje się ograniczone. Wszak za rzekomą oryginalnością często stoją wielkie koncerny, bez trudu kreują nowe marki w szatach lokalności. Z drugiej strony, mało kto chce płacić duże pieniądze za przyzwoitą żywność, jeśli nie ma gwarancji, że będzie ona prawdziwa. Rynek produktów lokalnych będzie się rozwijał tylko wówczas, gdy świadomość jego wartości rozpowszechni się nie tylko wśród konsumentów, ale również kontrahentów i dystrybutorów.
Odrodzenie perspektywy lokalnej to także skutek transformacji ustrojowej. Starsze pokolenie po 1989 r. musiało się po prostu najeść – i chodzi tu o dobra różnego rodzaju. Musiało skonsumować reklamy, nasycić się widokiem pełnych półek, supermarketów, telewizji, kolorów, pstrokacizny. Pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków chciało doświadczyć bogactwa w wymiarze ilościowym. Chciało konsumować dużo i… tanio. Lokalność produktu była w tym czasie postrzegana raczej jako wada niż zaleta. Powstałe na Zachodzie marki o zasięgu globalnym utożsamiano z nowoczesnością, lokalne produkty uznano za synonim narodowego zacofania i minionej epoki.
Naszemu pokoleniu, które większą część życia spędziło w rzeczywistości wolnorynkowej, przyswajanie na zasadzie „im więcej, tym lepiej” wcale nie daje szczęścia. Niewykluczone, że zwrot w kierunku małych biznesów i lokalnych wytwórców stanowi tego efekt. Ludzie chcą odzyskać przestrzeń publiczną, a walkę o to zaczynają w najbliższej okolicy. Oczywiście, tego rodzaju refleksja jest zapewne udziałem wciąż niewielkiej części społeczeństwa. Ale jeśli razem będziemy działać w tym kierunku, to może będziemy świadkami powrotu kultury autentycznej i niezależnej. A wraz z nimi – lokalnego rynku wysokiej jakości produktów i usług. Oby. W innym przypadku pozostaniemy tylko hipsterską niszą kontemplującą dylematy współczesności.