Błażej Popławski: Czy zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że w kawiarniach wykuwa się nowy model patriotyzmu, że przy dużym latte może narodzić się sfera publiczna?
Bartosz Sztybor: Młodzi nie chodzą do kawiarni, by rozmawiać o polityce. Nie mają jednak specjalnie alternatywy. Bo gdzie mogliby podyskutować z rówieśnikami o kwestiach, które ich nurtują, a które jednocześnie przynależą do innego, obcego im świata. Kawiarnie funkcjonują w oderwaniu od sfery rodzinnej i zawodowej, a takie pogranicze działa inspirująco. Z własnych obserwacji mogę stwierdzić, że poważne rozmowy zwykle zaczynają się od najbliższego otoczenia – od polityki sąsiedzkiej, lokalnej, miejskiej. Horyzont ten – w trakcie dyskusji – stopniowo się poszerza.
Ale wcielanie tych planów w życie to już jednak zupełnie inna bajka.
Oczywiście. Ale bez kawiarni trudno wyobrazić sobie narodziny wielu oddolnych ruchów, które konsekwentnie dążą do zmiany oblicza polityki i kultury. Tak właśnie scaliło się warszawskie środowisko komiksowe. Początkowo widywaliśmy się raz do roku na Festiwalu Komiksu w Łodzi. Ale przy takiej częstotliwości spotkań nie dało się niczego rozsądnego przedsięwziąć. Uratowały nas właśnie kawiarnie, gdzie zbieraliśmy się co tydzień lub dwa. Regularność tych spotkań była kluczowa. Mieliśmy dwa główne cele: podtrzymać relacje oraz dyskutować o tym, co nas dotyczy. Z kawiarnianych dysput po czterech latach narodziło się Polskie Stowarzyszenie Komiksowe.
Co po etapie konsolidacji środowiska? Opuściliście kawiarnie?
Skądże, nadal tam się spotykamy – głównie w Warszawie i w Łodzi. Udało się nam nawet nawiązać trwałą współpracę międzynarodową, przede wszystkim z francuskimi twórcami komiksu. Regularnie jeździmy do Francji na Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Angoulême. Co ciekawe, po zakończeniu konkursu spotykamy się także w kawiarni – w Le Chat Noir. Rozmowy w kuluarach są, jak wiadomo, często ważniejsze niż spektakl na scenie głównej. Tam promujemy polski komiks. Kawiarnie są na nas skazane, a my na nie. [śmiech]
A w Polsce?
Nie ograniczamy się do kawowych sympozjonów i snucia refleksji dotyczących „Kapitana Żbika”. Po kilku latach wartość naszej inicjatywy dostrzegli stołeczni samorządowcy. Wspierają nas czasem w różnych przedsięwzięciach.
Można zatem stwierdzić, że w kawiarniach do awangardy świata komiksu zawitała wielka – a przynajmniej regionalna – polityka? Czy uzyskanie wsparcia ze strony samorządu miało wpływ na treść komiksów?
Współpraca rozwija się powoli. Co do treści, to sprawa bardzo indywidualna. Próbując uogólniać, mogę stwierdzić, że przekaz współczesnych komiksów tworzy pewną alternatywną wizję wobec treści przekazywanej w komiksach powstałych przed kilkoma dekadami, w okresie PRL. Wtedy – choć komiksy traktowano jako przejaw „zgniłej kultury Zachodu” – dominował dyskurs patetyczny, martyrologiczny, nasycony reżimową poprawnością polityczną. Dzisiaj komiksy tworzone są w nieco inny sposób, oswojono je też kulturowo.
Na czym polegają różnice?
Większa swoboda ujęć i tematów. Nie odcinamy się od tego, co nas otacza, ale też nie przekreślamy dorobku minionych dekad. Komiks niesłusznie bywa traktowany jako wytwór kultury niższej, skierowanej do dzieci. Dziś do komiksu podchodzi się poważniej, jego adresatami są coraz częściej dorośli. Nie chodzi mi jednak tylko o czynnik generacyjny, ale też o relacje ze światem kultury i polityki. Od kilku lat widzę, że politycy coraz śmielej i przychylniej zerkają w stronę środowisk komiksowych w Polsce. Dostrzegają tkwiący w nich potencjał.
Propagandowy?
Niewątpliwie. Komiks, jak każda inna dziedzina sztuki, może służyć wszystkiemu. Tak było od zawsze – proszę przyjrzeć się „prakomiksom”: przedstawieniom z Kolumny Trajana, Tkaniny z Bayeux czy z Drzwi Gnieźnieńskich. Współcześnie uwikłanie ideologiczne widać choćby w komiksach historycznych wydawanych z okazji kolejnych „okrągłych rocznic”. Wraca wtedy dyskurs martyrologiczny, a polska historia prezentowana jest bardzo jednostronnie. Uważam się za patriotę – lokalnego i państwowego, ale ze względów czasem bardziej ideowych, czasem po prostu estetycznych – jestem sceptycznie nastawiony wobec znacznej części inicjatyw tego rodzaju.
Proponowano panu kiedyś przygotowanie scenariusza takiego komiksu?
Tak. Zawsze chciałem napisać scenariusz do komiksu „patriotycznego”. W 2010 r. zrealizowałem „Komiksowy Przewodnik po Warszawie” – to był jednak mój symboliczny wkład w promowanie mojej „małej ojczyzny”, nic więcej. Kilka lat temu dostałem za to inną propozycję – opracowania komiksu związanego już bezpośrednio z kampanią polityczną. Chodziło o komiks wyborczy, charakteryzujący działalność określonej partii przed wyborami samorządowymi. Odmówiłem, ponieważ – mimo trudnej sytuacji na rynku – wierzę w autonomię artysty i elementarny obiektywizm w pracy twórczej. Zgodziłbym się na tą propozycję, gdybym mógł samemu, od początku do końca, napisać scenariusz. W tym konkretnym przypadku nie miałem takiej szansy. Narzucano mi określoną, agitacyjną wizję rzeczywistości.
Widzę tu pewne napięcie: opowiada pan o kawiarniach, o miejskości, o budzeniu się aktywizmu społecznego, o patriotyzmie lokalnym, ale odmawia pan bezpośredniego zaangażowania się w kampanie samorządowe.
Dla mnie to są dwie różne rzeczy. Polityka lokalna rządzi się innymi prawami niż wielka polityka. Działalność stowarzyszeń i fundacji, wszelkie „kawiarniane projekty”, opierają się na zupełnie innej wizji uprawiania zawodu polityka. Zgadzam się, że decyzja o rozpoczęciu działań w interesie lokalnej społeczności szybko uzyskuje wymiar polityczny. Ryzyko takiego niebezpiecznego aliansu czeka wiele stowarzyszeń, w tym zrzeszające twórców komiksu. Ale niezależność to nasz największy kapitał.
A jeśli ją utracicie?
To znów zaczniemy od kawiarni.