Kolejny rok i znów ominęły mnie emocje Festiwalu Filmowego w Gdyni. Trochę mi było żal, bo bardzo lubię te uzależniające gdyńskie filmowe maratony. Ostatnimi razy aplikowałem sobie maksymalnie dużą dawkę kina w jak najkrótszym czasie. Kiedy ktoś jest na bieżąco, gdyńskie premiery może zobaczyć na ekranach multikina w dzień albo najwyżej dwa. Znam wielu obserwatorów, którzy unikają galowych projekcji w Teatrze Muzycznym, wyznaczając sobie własny festiwalowy rytm. Gdybym w tym roku był w Gdyni, uczyniłbym tak samo.
W omówieniach imprezy czytam, że od dawna żaden gdyński werdykt nie był przyjęty z podobnym aplauzem. A przypomnijmy, że rok temu wygrywała „Ida” Pawła Pawlikowskiego, rozpoczynając w ten sposób triumfalny przemarsz po światowych festiwalach. W konkursie były jeszcze „Chce się żyć” Pieprzycy oraz niedoceniona, a wspaniała „Papusza” Krauzów. Nie bez przyczyny mówiono zgodnie, że był to najlepszy gdyński przegląd od wielu lat, może wręcz od roku 1989.
Do poprzednich edycji sięgać nie warto, można jedynie wspomnieć, że trudno było widzom oklaskiwać decyzję jurorów sprzed trzech lat premiującą pretensjonalne i artystowskie „Essential Killing” Skolimowskiego kosztem wstrząsającej „Róży” Smarzowskiego. Podobnych kontrowersji nie wzbudził werdykt z roku 2012, dający zwycięstwo „W ciemności” Agnieszki Holland. Tyle że nie wzbudził on również szczególnych emocji, gdyż film Holland był już dobrze znany i wyróżnienie dla niego zdawało się oczywiste.
Tym razem – czytam – było inaczej. Festiwal ponoć w tym roku niewybitny, ale przyniósł film, na jaki czekaliśmy od dobrych kilku, a może kilkunastu lat. Film nieprzesadnie artystyczny, ale zrobiony ze skrajnym profesjonalizmem, mieszczący się w granicach kina gatunków, a jednak jakoś je przekraczający. Film dla szerokiej publiczności, ale nie schlebiający masowym gustom. Taki, co chwyta widza twarz i nie puszcza przez dwie godziny. Ogląda się go na krawędzi fotela, często ze ściśniętym gardłem. Kino o człowieku i dla ludzi. Nic dziwnego, że gdyńska widownia nagrodziła go długotrwałą owacją na stojąco.
Mowa rzecz jasna o „Bogach” Łukasza Palkowskiego. Nie byłem przesadnie zachwycony jego fabularnym debiutem, czyli głośnym swojego czasu „Rezerwatem”, ale „Bogowie” to jest zupełnie inna kategoria. Opowieść o Zbigniewie Relidze z czasu, kiedy otwierał swą klinikę w Zabrzu i walczył o pierwszą w Polsce udaną transplantację serca, ma wszystko, czego potrzeba do końca spełnionemu filmowi środka. Bohatera, za którym podążamy krok w krok, ściskając za niego kciuki – aż do bólu. Fantastycznie skonstruowany scenariusz Krzysztofa Raka, w którym tak samo ważne jak błyskotliwe dialogi są niedopowiedzenia, wszystkie sceny opowiadane samym obrazem, bo to jest w końcu kino. No i Tomasza Kota w roli głównej. Kot ciągle pamiętany jest ze „Skazanego na bluesa”, gdzie wcielił się w Ryszarda Riedla, ale przede wszystkim z minimalistycznej, skupionej kreacji w „Erratum” Marka Lechkiego. Poza tym nachałturzył się na potęgę w różnych „Ciachach” i „Wyjazdach integracyjnych”, żeby wymienić tylko najbardziej kuriozalne tytuły. W „Bogach” powraca wreszcie do poważnego kina, będąc w życiowej formie. Jego Zbigniew Religa to rola nie do zapomnienia.
Kot zrobił sobie do niej wszystko – zamaszysty chód z lekkim powłóczeniem nogami, przygarbioną sylwetkę, z wysuniętą do przodu głową i dolną szczęką oraz nieodłączny papieros w kąciku ust. Chrapliwy głos i grzywkę opadającą na czoło. I nie znoszące sprzeciwu spojrzenie, w którym czaiły się dzikie ogniki. Podczas dwugodzinnej projekcji ma się wrażenie, że bez reszty stopił się ze swym bohaterem, był nim nie tylko na planie, ale przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jego energia, czyli energia filmowego Religi, napędza cały obraz i udziela się publiczności. Nic dziwnego, że Relidze nie tyle kibicujemy, co się z nim utożsamiamy. Wtedy gdy operuje, nad uśpionymi w narkozie ciałami, czując się jak dawny bóg. I wtedy, gdy załamany obrotem spraw zapija smutek w swoim pokoju w Zabrzu. Religa to aktorski szczyt Tomasza Kota. Idąc tropem filmów Andrzeja Wajdy, jego Religa może i bywał bogiem, ale ponad wszystko człowiekiem z krwi i kości.
Jednak „Bogowie” nie kończą się na spektakularnej kreacji Tomasza Kota. Ma rację Tadeusz Sobolewski, kiedy w „Gazecie Wyborczej” (nr 220/2014) wskazuje, że jest to film o przełamywaniu polskiej inercji. O facecie, co udowodnił, że w tym dziwnym kraju, do dziś skażonym niemożnością, jednak można, jednak się da. A skoro tak, film adresowany do milionowej widowni (wejdzie na ekrany w ponad stu kopiach) miałby znaczenie bez mała terapeutyczne. Po wielu latach z sukcesem nawiązywałby do słynnej Szkoły Polskiej, stanowiąc jej ostatni akcent. W tym także tkwi tajemnica jego niespodziewanej siły.