Patrząc na polityczne poletko Europy, ktoś mógłby rzec, że od jakiegoś czasu otaczają nas – w najlepszym razie – „szaleńcy”. Głoszone przez nich idee często bywają niebezpieczne, kiedy indziej bzdurne, a przy bliższym poznaniu można nawet odnieść wrażenie, iż ich głosiciele niewielki mają kontakt z rzeczywistością. Pomysły – absurdalne, nierealizowalne, zasadzające się na nieznajomości już nawet nie mechanizmów funkcjonowania demokratycznego państwa, ładu prawnego czy zasad ekonomii, ale i samej logiki rozwoju wypadków. A jednak konsekwentnie w wielu krajach Europy typki mniejszego bądź większego kalibru absurdu, dorywają się, jeśli nie do władzy, to przynajmniej do miejsca przy parlamentarnej mównicy.
Na rodzimym podwórku przerobiliśmy już klika odsłon owych „typków”. Do moich ulubionych, a powracających niczym bumerang, należą kolejne wcielenia Człowieka-z-Muchą, Janusza Korwin-Mikkego, który wyborcom dał się poznać dawno temu, a ostatnio umościł się w niewątpliwie wygodnym (bo i diety lecą, i drzemać w komfortowych warunkach można) fotelu europosła. Pamiętam go z dawniejszych czasów, kiedy tuż po reformie samorządowej całe stada moich licealnych kolegów, bez większej znajomości politycznego programu jego partii (no chyba, ze szło o pamiętne niezapinanie pasów bezpieczeństwa), a tym bardziej polityki jako takiej, dołączyły do grona kandydatów do rad dzielnicowych miasta Krakowa. Nabór odbywał się praktycznie z łapanki, wystarczyło pozostawać w kręgu „krewnych i znajomych królika”. Radnymi w znakomitej większości zostali. Ba, niektórzy wylądowali ostatecznie w polityce znacznie większego formatu – starannie zacierając w oficjalnych życiorysach ów epizod z młodości.
Historia jest oczywiście stara jak świat, a podobne partie i partyjki pojawiają się na krajowym i europejskim firmamencie, raz za razem obiecując, że pozmieniają nieco układ gwiazdek na unijnej fladze. O fali poparcia, jaką w ostatnich eurowyborach otrzymali wszelkiej maści populiści, eurosceptycy, narodowcy (i przyjaciele) napisano już dziesiątki artykułów, analizując wiele aspektów sprawy. I co? Niewiele. Bo chyba nikt poważnie nie zastanowił się nad tym, jak unikać takich wyborów, dokonywanych niekiedy z przekonania, ale częściej „na złość” aktualnej polityce, w ramach protestu przeciwko nieskuteczności własnych rządów, a czasem i ze zwykłej bezsilności, by oddać głos na tych, co mówią co innego i inaczej.
By jednak mówić o tym całkowicie serio, trzeba uczyć się Europy niejako od środka. W naszym przypadku będzie to na dodatek „środek środka”, czyli poznawanie narodowych tożsamości (a co za tym idzie, specyfiki poszczególnych krajów Wyszehradu), a także dzielenie się tym doświadczeniem. To właśnie dzieje się wielu projektach, prowadzonych w V4, przy wsparciu finansowym i merytorycznym wsparciu. Przykładem – w którym miałam zresztą okazję uczestniczyć (a którego kontynuację planujemy) – jest projekt CEE Identity. Jego celem jest nie tylko analiza partyjnych programów i kampanii wyborczych czwórki środkowoeuropejskich sąsiadów, ale edukacja, która wobec zjawisk pokroju Człowieka-z-Muchą, staje się bodaj najpoważniejszym wyzwaniem. Bez rozumianej różnorako i prowadzonej wielotorowo edukacji politycznej, ekonomicznej, a w pierwszym rzędzie – obywatelskiej, trudno nam będzie w przyszłości nie wybierać ludzi przypadkowych, gwiazd jednego politycznego sezonu. Dzięki owej edukacji (zmieszanej ze zdrowym rozsądkiem) mamy szansę wybierać, jeśli nie korzystniej czy mądrzej, to przynajmniej świadomiej. Nie stając się ofiarami efektu „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Bo przecież te kompetencje, szczególnie w dobie nadchodzących kampanii wyborczych, mogą się przydać.