Komentarz do Tematu Tygodnia
„Moją ojczyzną jest kawiarnia” (nr 297 z 16 września 2014 r.)
Łukasz Bertram: Jakiś czas temu jeden z redaktorów „Kultury Liberalnej”, zapytany w telewizji o patriotyzm odparł, że „jego ojczyzną jest kawiarnia”. W jaki sposób kawiarnia – rozumiana jako konkretne miejsce, ale też jako forma spędzania czasu i sposób myślenia – nadaje się na obiekt takich uczuć?
Cezary Polak: To sfera mocno kosmopolityczna – kawiarnia jest przecież miejscem uniwersalnym, niemalże w każdym kręgu kulturowym istnieje coś takiego, wokół czego ogniskuje się towarzyskie życie. Natomiast, odwołując się do doświadczeń konkretnego miejsca – do mojej kawiarni Kici Koci – to mógłbym wskazać wśród naszych gości kilka osób, dla których jej brak byłby czymś bardzo dotkliwym. Więc pewnie może też istnieć taki rodzaj lokalnego, sąsiedzkiego patriotyzmu.
Czy emocje takich osób są formą manifestacji szerszego poczucia przynależności, jaką byłaby tożsamość mieszkańców Grochowa, gdzie mieści się Kicia Kocia?
Tak myślę. To wiąże się z osobowością moją i mojej załogi. Przyznajemy się do tego, że jesteśmy z Grochowa, staramy się w sposób twórczy interpretować historię dzielnicy i stawiać trudne pytania o tożsamość jej mieszkańców.
Ideałem, do którego dążymy, byłoby zaopatrywać bar tylko w rzeczy grochowskie – co oczywiście jest niemożliwe. Mimo to staram się stworzyć coś prawdziwego, kawiarnię, która całkowicie wyrastałaby z tego małego kawałka ziemi. Chciałbym, żeby można było podawać cydr zrobiony tylko z jabłek, które tutaj wyrosły i w których odtwarza się padające na nie światło. Wszędzie szukam takich miejsc – i jadąc na przykład na Saską Kępę, staram się szukać nie „saskarstwa” lecz „kępiarstwa”. Szukam autentyczności w każdym calu i również tam, idąc do knajpy, wybrałbym taką, która stara się w jakiś sposób nawiązać do tradycji tego, co tam się pijało.
Wierzę, że można mieszkać na ostatnim piętrze mrówkowca, a jednocześnie zrobić z tego zmysłowy wszechświat, rodzaj prywatnego raju. | Cezary Polak
Dlaczego to wydaje się panu tak ważne?
W moim życiu często brakowało ciągłości, zmieniałem miasta, zawody, kilka razy wywracając do góry nogami swój świat. W Warszawie w ogóle mamy problem z ciągłością. Są miejsca w których przestrzeń wydaje się niezmienna – choćby jak mitologizowany Kraków. A tu w ciągłym pędzie, dochodzi do permanentnej rewolucji. Michał Cichy napisał ważną książkę „Zawsze jest dzisiaj”, w której snuje opowieść o Warszawie – wciskając się przez różne szczeliny, gdzie miasto się kurczy, ucieka przed naturą wdzierającą się w opuszczone budynki. W samym centrum Warszawy, na bliskiej Woli, w dzikim miejscu pośród prężnej i szaleńczo zmieniającej się metropolii ogląda zaułki zupełnie nieturystyczne. Patrzy na stolicę od strony dziwnych ramp kolejowych, przygląda się chodnikom. Stwierdza: „Kostka bauma, największy zwycięzca transformacji. Nie cierpię dziwki”. Tej kostki, która jest absolutnie taka sama wszędzie, na Woli i w Nowym Jorku.
Ale czy ta ciekawość, chęć dowiedzenia się czegoś więcej o najbliższym sąsiedztwie, automatycznie przekłada się na poczucie tożsamości, emocjonalny stosunek do jakiegoś miejsca?
Bliska jest mi filozofia Mirona Białoszewskiego, któremu dedykowana jest Kicia Kocia: „Katedry i święto są tam, gdzie my jesteśmy”. Wierzę, że można mieszkać na ostatnim piętrze mrówkowca, żyć w studni, mieć fatalny widok z okna i wkurzających sąsiadów, a jednocześnie zrobić z tego zmysłowy wszechświat, rodzaj prywatnego raju. Tak było w moim przypadku. Jestem klasycznym „słoikiem” z małego miasta na północnym wchodzie Polski. Doświadczenie Warszawy – to dla mnie zawsze było doświadczenie Pragi, bo zawsze wysiadałem na Dworcu Stadion, Wschodnim albo na Wileńskim. Dopiero potem, gdy kupowałem książki i płyty, których nie można było dostać w moim miasteczku, zacząłem świadomie odkrywać resztę Warszawy. Chciałem wgryźć się w tę warszawskość. Właściwie przypadkiem, szukając długo mieszkania, trafiłem na Grochów, który początkowo zdawał mi się ziemią dość jałową. Ze zdziwieniem odkryłem jednak, że niedaleko mnie mieszkali trzej pisarze, którzy ukształtowali moje spojrzenie na literaturę, a może i życie: Białoszewski, Stasiuk i Stachura.
Czyli pana grochowska tożsamość została stworzona zupełnie od zera. No właśnie: „grochowskość”, czy odmiana warszawskości?
Odkryłem odmianę warszawskości, ale jednak uderzająco inną: bazarowy bałagan wylewający się w latach 90. na ulice, makabryczną liczbę bezdomnych, Dworzec Wschodni, który na moich oczach stawał się autentycznie niebezpiecznym miejscem. Więcej niż gdzie indziej lumpenproletariackich twarzy zniszczonych życiem i alkoholem. Kiedyś koło fabryki Wedla na Kamionku zaczepiła mnie Rosjanka i zapytała, gdzie tu jest najbliższa księgarnia. Odpowiedziałem, że niestety na tym brzegu Wisły nie ma… Na Pradze zacząłem też dostrzegać w ludziach ogromne kompleksy pomieszane z dumą, poczuciem wyższości wobec innych. Grochów natomiast jest małomiasteczkowy, do niedawna nawet półwiejski. Widać to nadal w pewnych zwyczajach, choćby chodzeniu po niedzielnej mszy do cukierni. Grochowiacy są też mniej formalistyczni, z większą swobodą traktują regulacje narzucane przez władze. To taka „znośna lekkość bytu”, choć zrodzona również na doświadczeniu przestępczym, bo przecież carat, wysyłając na Syberię powstańców, nad Wisłą osadzał przestępców pospolitych.
Czy teraz, po tym jak założył pan Kicię Kocię, w której ciągle dzieje się coś „grochowskiego”, nazwałby się pan patriotą Grochowa?
Nie, nie użyłbym tego słowa. To myślowa koleina, emocjonalny szantaż. Zaprotestuj przeciwko temu, żeby park Znicza nosił imię Sosabowskiego – i już nie jesteś patriotą. Unikam takich górnolotnych zwrotów.
A zatem – czy potrzeba grochowskości u pana jest wtórna wobec potrzeby integralności, o której mówiliśmy przed chwilą?
Nie jestem przekonany do takich sztucznych szufladek. Zżyłem się na tyle mocno z Grochowem, że postawiłbym znak równości między tymi potrzebami. To miejsce ma swoich lokalnych, często anonimowych bohaterów: Teodora Rajcherta, piekarza, który wyrabiał świetny chleb, a w czasie okupacji pomagał ludziom; rodzinę Przewłockich, którzy od kilkudziesięciu lat sprzedają przy rondzie Wiatraczna rurki z kremem… Oni przechowują pamięć o tym miejscu. Ja jestem „grochowiakiem ćwierć krwi”, ale zawsze wydawało mi się, że warto robić coś nieoczywistego, zmieniać coś w przestrzeni, która może być nieprzyjazna. Tak to się łączy.
Studiowałem filologię polską, a wiele osób po tym kierunku ma nastawienie pozytywistyczne, chce zrobić coś ważnego dla innych. Grochów potrzebuje takiego nastawienia. W okolicy bardzo długo nie było przestrzeni dla „twórczego fermentu”. To ostatnia przedwojenna dzielnica Warszawy, która nie została wchłonięta w jej krwiobieg. Ciągle jest „obok”, ze swoją nieodkrytą historią i potencjałem, wyczuwalnym drżeniem. Nadal ma renomę „gorszej” części Warszawy – więc osoby, które się tu osiedlają, są może nieco bardziej skłonne do ryzyka, twórcze, poszukujące.
Jeśli więc miałby pan zamknąć w jednym zdaniu misję Kici Koci, brzmiałoby ono…
Naszą ambicją było pokazywać grochowskość w sposób nieoczywisty. Dzieje się tak na przykład poprzez mistrzostwa w piciu oranżady, którą udało nam się wypromować (i teraz sprowadzają ją hipsterskie kluby z drugiego brzegu), choć nie mamy z tego ani grosza. Dzięki temu mogą działać osoby, które potrafiły ocalić dziedzictwo kulinarne. O to nam chodziło. I o zadawanie pytań, które nie każdemu się podobają: jak choćby o to, gdzie kończy się Kamionek, a zaczyna Grochów.
Czy to odrodzenie lokalnej tożsamości, które obserwujemy od kilku lat, dotyczy jednak tylko wąskiej grupy ludzi, czy dostrzega je pan także wśród ogółu mieszkańców?
To jest problem całego prawego brzegu, ściśle związany z tym, że oddolny ruch na rzecz własnej tożsamości był w starszym i średnim pokoleniu bardzo słaby. Brakowało miejscowej inteligencji. Stąd też nastawienie na pracę organiczną i przekonywanie mieszkańców, by nie czuli się gorsi od innych. Nie chcę jednak zamieniać okolicy w skansen dla turystów. Tego chyba boją się niektórzy „autochtoni” – tacy, którzy kilka lat temu, gdy oprowadzałem znajomych po Stalowej czy Kamionku, prawie chcieli nas pobić.
Z czego wzięła się ta agresja? Z zawstydzenia własną biedą i chłopsko-robotniczymi korzeniami? Z knajactwa? Z PRL-owskiej tendencji do tego, by wszystko ujednolicać?
Ze wszystkich tych zjawisk. Poza tym – ostatni przewodnik, jedyna właściwie monografia Grochowa autorstwa Józefa Polińskiego ukazała się w latach 30. XX w. A i tak jest to książka niedoskonała, ignorująca chociażby obecność Rosjan, Niemców, Żydów. Z czym więc dziś kojarzy się Grochów? Bitwa pod Olszynką podczas powstania listopadowego i nic więcej. Przez całe lata PRL w różnych albumach pokazywano najwyżej nowe osiedla mieszkaniowe i fabryki. Czasem jakiś malutki odprysk nieznanej przeszłości. Teraz to się powoli zmienia.
Ale co sprawia, że młodzi warszawiacy inwestują swój czas w odkrywanie Grochowa?
Wydaje mi się, że przede wszystkim potrzeba określenia się w świecie. Mówiąc górnolotnie: chcą wiedzieć, skąd przychodzą.
Czy to są ludzie stąd, czy przyjezdni z innych rejonów Warszawy, którzy chcą „pomagać” swoim „gorszym” sąsiadom?
Oczywiście, jest wiele osób z zewnątrz. Często inicjatywy, o których rozmawiamy, dotknięte są chorobą „grantozy”: mamy fundusze do zdobycia, więc pisze się projekt pod określone założenia i wyprawia się na egzotyczne wykluczone peryferia stolicy, jak Grochów, Szmulki czy Targówek. Ale i tak wynika to z autentycznego zaciekawienia dawnymi, może dziwacznymi formami miejskości.
Z tym, że takie odkrywanie grochowskości wpisać się może w szerszy, popkultrowy nurt: szukamy rezerwuarów dziwności, którym się możemy przyjrzeć, ale zaraz potem znajdziemy sobie coś podobnego na Woli czy Bielanach, swobodnie dobierając konfigurację doświadczeń.
Nie można przekreślać „projektów pomocowych” tylko dlatego, że czasami biorą się za nie wolontariusze albo animatorzy kultury, którzy dążą głównie do zaspokojenia swojego ego. Ważniejsze jest to, że dzięki takim inicjatywom sami prażanie czy grochowiacy mogą dostrzec potencjał tkwiący w ich dzielnicach.
Ciekawość przenika się z chęcią przezwyciężenia pokutującej opinii o Grochowie jako knajackim, brudnym, nieciekawym. To ostatnie właśnie jest najgorsze. | Cezary Polak
Jakieś konkretne przykłady?
Chociażby dzieje kibucu na Witolinie, w którym młodzi Żydzi przygotowywali się do osadnictwa w Palestynie i maszerując ul. Grochowską śpiewali pieśni o niej, jako o drodze do Nowej Jerozolimy – zjawisko unikalne na skalę światową i to jeszcze z historią filmową, bo tu kręcono pierwsze artystyczne kino w języku jidysz. Czy było to opisane w jakimkolwiek przewodniku? Dopiero teraz, dzięki Stowarzyszeniu im. Szymona An-skiego sprawa ujrzała światło dzienne! Albo Przyczółek Grochowski, osiedle zaprojektowane przez Hansenów, a odkryte dzięki książce „Zaczyn” Filipa Springera. Dziś przyjeżdżają tam całe wycieczki, zaciekawione genezą tego miejsca, tym jak ten awangardowy budynek o długości półtora kilometra wpisał się w okolicę, gdzie wokół pasły się krowy, a ludność była właściwie rolnicza.
To rodzi kolejne pytania: czy fascynacja takimi miejscami wynika z tego, że są one „uniwersalnie” ciekawe – czy raczej ze zbliżonego do patriotyzmu uczucia, że są one ciekawe, bo są „nasze”, grochowskie?
Rozdzielenie tych fascynacji jest bardzo trudne. Ciekawość przenika się z chęcią przezwyciężenia pokutującej opinii o Grochowie jako knajackim, brudnym, nieciekawym. To ostatnie właśnie jest najgorsze. Znam przewodnik Pascala, w którym opisanych jest kilka rzeczy z Kamionka, a o Grochowie tylko tyle, że jest niebezpiecznie.
Nie jest to zapewne problem jedynie Grochowa. Czy w całej stolicy, przy jej ogromnej skali, ludzie identyfikują się raczej z miastem czy z dzielnicą – jako mniejszą, łatwiejszą do utożsamienia się?
Przedwojenna Warszawa była niesamowitą plejadą małych światów – nie tylko polskiego i żydowskiego. Stanisław Grzesiuk, który mieszkał przy ul. Tatrzańskiej na Czerniakowie, był w stanie rozpoznać kogoś z innej części tej dzielnicy – ledwie półtora kilometra w linii prostej, a ludzie już mówili inaczej. Podobno było tu 10 tysięcy restauracji, liczba nieprawdopodobna! Początkowo nie wierzyłem w to, ale gdy zacząłem grzebać w różnych książkach telefonicznych i rozmawiać z ludźmi, odkryłem, że dwie kamienice ode mnie przed wojną działała restauracja. Była malutka – ale takich niepozornych miejsc rzeczywiście mogło być aż tyle.
Myślę, że teraz to poczucie różnorodności, doświadczenie dzielnicowości pojawia się na nowo – i manifestować się będzie chociażby przez wystrój klubokawiarni, nawiązujący do kolorytu danego miejsca. Ale również przez to, że teraz każdy może nakręcić komórką film, sformować skład hip-hopowy, który będzie podkreślał, że jest stąd, założyć rozgłośnię – taką jak Radio Grochów, zrzucić się, by odnowić rzeźbę. Choć oczywiście tutaj wciąż jest z tym problem. Jak to jest, że na ulicy Dubieńskiej demontuje się przedwojenne pastorały, a mieszkańcy nic z tym nie robią? Gdyby do takiej sytuacji doszło na Saskiej Kępie, byłby wielki raban. Ale z drugiej strony – prawie nie ma tam kawiarni, które pełniłyby funkcję kulturotwórczą, napędzały się doświadczeniem Saskiej Kępy jako takiej, a nie tylko dobrą kawą i jedzeniem.
Takim, które można znaleźć też w Śródmieściu. To pewien paradoks, że Grochów chciałby pokazać tę swoją odmienność, ale ona nie jest tak ładna, inteligencka, jak na Saskiej Kępie – a raczej taka, jakiej by się wstydził. Jak zatem widzisz perspektywy na przyszłość?
W takim miejscu, z jego konserwatyzmem i poczuciem bycia obok Warszawy, trzeba ludzi ośmielać. Ci panowie od oranżady też byli początkowo nieufni, dziwiło ich, że kogoś w ogóle interesuje ich rodzinna historia, skoro im samym wydawała się ona nieistotna.