Media pogrążone ostatnio w rozważaniach, czy wojska Putina mogą dotrzeć w dwa dni do Warszawy, relacjonujące problemy Ukrainy czy zmiany personalne na polskiej scenie politycznej, przegapiły już po raz drugi wydarzenia, które mogą nieodwracalnie zmienić sytuację na Bliskim Wschodzie i na świecie. Pierwszym wydarzeniem, które początkowo przeszło bez echa, było utworzenie Państwa Islamskiego w czerwcu 2014 roku. Drugim jest budowanie przez Obamę zrębów koalicji przeciwko dżihadystom na szczycie NATO w Newport. Do opinii publicznej w Polsce przebiła się z tego szczytu głównie kwestia utworzenia szpicy Sojuszu w Szczecinie.

Dopiero po egzekucjach dokonanych niedawno na obywatelach amerykańskich i brytyjskich przez ISIS (ang. Islamic State of Iraq and Sham), Polacy zostali nieco szerzej poinformowani o sytuacji mogącej zmienić cały dotychczasowy układ sił w tym rejonie. Z punktu widzenia bezpieczeństwa światowego wynik tamtejszych zmagań jest istotny dla Europy i Polski. Analiza sytuacji na Bliskim Wschodzie daje nam wgląd w realne możliwości zaangażowania się USA w pomoc Ukrainie czy krajom Europy Środkowo-Wschodniej. Pozwala też przewidzieć, co będzie zajmowało światową opinię publiczną przez następne kilka lat. Zmiany zachodzące w relacjach między państwami arabskimi nie tylko niweczą całą dotychczasową postkolonialną konfigurację interesów, ale również wywołują perturbacje w skali międzynarodowej.

Koalicja przeciw ISIS

Zachodni świat idzie więc na wojnę z Państwem Islamskim pod sztandarami bezpieczeństwa międzynarodowego i walki z terroryzmem. Szczególnie ten drugi element budzi obawy, że Zachód uwikła się długą, kosztowną i nieudaną pomoc w odbudowie nie tylko Iraku, ale i Syrii. Również sama walka z Państwem Islamskim będzie niezwykle trudna. To parapaństwo (nieuznane przez prawo międzynarodowe) rozciąga się już na znacznym terytorium Syrii i Iraku, ale jego aspiracje terytorialne są o wiele większe. Jego siła zasadza się na powrocie do korzeni, czyli idei kalifatu, na skutecznych działaniach militarnych oraz na pieniądzach z ropy uzyskanych z kontrolowanych na swoim terytorium pól naftowych. Wprowadzając bezwzględny porządek po latach destabilizacji i chaosu oraz wspomagając instytucje społecznej pomocy, islamscy sunnici z ISIS zagwarantowali sobie poparcie miejscowej ludności. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży ropy nie tylko zbroją swoją armię, ale również odbudowują infrastrukturę, zyskując coraz większe zaufanie społeczne. To twardy orzech do zgryzienia dla nowego, bardziej umiarkowanego rządu w Iraku czy broniącego swojej świeckiej dyktatury w Syrii al-Asada. Również nadzieje żywione przez zachodnich polityków na bunt miejscowej ludności okazały się mrzonką, wynikającą z kompletnego niezrozumienia sił, jakie napędzają przyłączających się do Państwa Islamskiego obywateli Iraku i Syrii.

USA stworzyło więc koalicję, by pokonać Państwo Islamskie. Wcześniej jednak samo przyczyniło się do utworzenia ISIS, nie ingerując w porę w syryjską wojnę domową. W skład koalicji wchodzą zarówno kraje zachodnie, takie jak Francja, Dania czy Polska, jak i niektóre kraje regionu. Są to m. in. Egipt, Turcja, a nawet Arabia Saudyjska. Głównym problemem, który może stanąć na przeszkodzie w osiągnięciu celu jest przyjęta strategia wojskowa ataków z powietrza. Doświadczenia z Iraku pokazują, że wojny nie wygrywa się jedynie dronami. Bombardowania powodujące ofiary cywilne raczej nie zniechęcą miejscowej ludności do Państwa Islamskiego. Wcześniej czy później jakieś wojska będą musiały wejść i zmierzyć się z ISIS na ziemi. Amerykanie się do tego nie palą, co jest zrozumiałe po ich porażce we wprowadzaniu demokracji w Iraku. Po wycofaniu się sił USA z tego rejonu, dżihadyści natychmiast przeszli do działania i obnażyli słabość szyickiego rządu al-Malikiego i jego armii, dokonując przejęcia wielu rejonów Iraku w zaskakująco krótkim czasie i bez większych trudności.

Amerykański plan

Amerykanie uznali, że jedyną, sensowną opcją na pokonanie ISIS jest z jednej strony szukanie współpracy z najważniejszymi państwami regionu, takimi jak Egipt i Turcja, ale również Arabia Saudyjska (dotąd chętnie wspierała ISIS) czy Iran (ostatnio bardziej związany z Rosją) – a z drugiej strony szukanie na miejscu sił, które podjęłyby walkę z ISIS.

Takie cele wyłaniają się z ogłoszonego przez USA planu trójfazowej operacji mającej potrwać aż do 2017 roku. Pierwsza faza to naloty powietrzne na cele strategiczne i odzyskanie terenów zdobytych przez ISIS w Iraku. W fazie drugiej zakłada się przeszkolenie armii irackiej i kurdyjskiej, a w fazie trzeciej – rozbicie ISIS w Syrii. To, co brzmi prosto w teorii, w praktyce może okazać się trudnym zadaniem. Głównym powodem jest oczywiście fakt, że tamtejsze państwa mają często sprzeczne interesy i walczą o przywództwo w regionie. Egipt, Arabia, Iran i Turcja raczej nie będą współpracować ze sobą w otwarty, bezpośredni i przyjazny sposób. Na razie więc Amerykanie zdecydowali się na wspieranie Wolnej Armii Syrii i szkolenie jej na terenie Arabii Saudyjskiej.

Nieoczekiwane konsekwencje?

Może się jednak szybko okazać, że aby wygrać z ISIS, Stany Zjednoczone będą musiały zawrzeć sojusze, o których do tej pory nie chciały słyszeć (na przykład z rządem al-Asada) albo zmniejszyć swoje oczekiwania co do ograniczenia programu atomowego Iranu i szukać pomocy u ajatollahów. Przy założeniu zwycięskiego scenariusza, w którym Państwo Islamskie zostaje pokonane, możemy przyjąć, że Amerykanie odzyskaliby część swoich dawnych wpływów w regionie. Zarazem jednak nie wiadomo, czy po ewentualnym pokonaniu ISIS koalicja siłą rozpędu nie będzie chciała obalić syryjskiego reżimu. USA naraziłoby się tym samym na eskalację konfliktu z Rosją, która wspiera al-Asada. Jeśli koalicja zwycięży ISIS i wycofa się z dalszych działań, może z kolei dojść do trwałego podziału Syrii na dwa państwa.

Podział państwa prawdopodobnie czeka też Irak. Po raz pierwszy bowiem autonomiczny iracki Kurdystan będzie miał realną szansę na polityczną odrębność i międzynarodową akceptację. Kurdyjscy bojownicy są dobrze zorganizowani, mają już dużą autonomię, a ostatnio zajęli tereny po wycofujących się pod naporem ISIS wojskach irackich. Wszystko to sprawia, że Kurdowie stali się ważnym graczem w walce z Państwem Islamskim. Iraccy przywódcy za cenę pomocy amerykańskiej zapewne zaakceptowaliby po zwycięskiej wojnie nowe państwo Kurdów. Tak samo może postąpić Turcja, gdy uzyska zapewnienie co do nienaruszalności tureckiej części Kurdystanu. Premier Erdoğan zaczął nawet wprowadzać reformy rozszerzające prawa mniejszości kurdyjskiej. Dodatkowym bodźcem dla Turcji, by uznać iracki Kurdystan mogą być zapoczątkowane już ataki Państwa Islamskiego na wioski przy granicy tureckiej oraz oskarżenie Turcji o heretyckie odchylenie od salafickiej ortodoksji.

A jeśli koalicja przegra?

Bardziej prawdopodobne jest jednak przypuszczenie, że Państwa Islamskiego nie da się pokonać i na trwałe wpisze się ono w topografię Bliskiego Wschodu. W tej sytuacji będziemy mieli do czynienia z ekspansywnym militarnie i ideologicznie podmiotem nastawionym na konflikt z Iranem (po linii podziałów religijnych sannicko-szyickich), Turcją, a nawet Arabią Saudyjską (ze względu na radykalne poglądy przywódców ISIS kwestionujące monarchię Saudów). Jednocześnie podważyłoby to cały dotychczasowy amerykański plan walki z terroryzmem oraz stanowiło kolejny krok w osłabieniu roli USA w tym regionie, ale i w całej polityce międzynarodowej. Z kolei z perspektywy Europy i Polski idee Państwa Islamskiego promieniujące na Bałkany mogłyby przyczynić się do osłabienia bezpieczeństwa krajów UE, wywołując konflikt zbrojny w jej granicach.

W obu scenariuszach stawką w grze jest nie tylko pokój na Bliskim Wschodzie, ale również przywództwo w całym regionie. Niezależnie jednak od tego, która strona zwycięży, wydaje się, że nie ma już powrotu do dawnego układu sił, a jedynym pewnikiem jest eskalacja i brutalizacja tego konfliktu.