Wielu europejskich komentatorów zaskoczył opór sporej części członków Grupy G20 wobec wykluczenia z udziału w najbliższym szczycie jednego z przywódców tego klubu (dla Polaków niegdyś bardzo elitarnego – warto przypomnieć spory Lecha Kaczyńskiego, Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego o to, że Polski w tym gronie nie ma).

A więc Władimir Putin pojedzie na szczyt Grupy, który odbędzie się w listopadzie w Australii. Zaskoczenie komentatorów zaskakuje mnie potężnie, bo czyż w samej Europie i w świecie – że tak się wyrażę: zachodnim – Putin nie był jeszcze do niedawna gościem wszelakich decydujących o losach naszego globu spotkań, obdarzanym najwyższymi odznaczeniami i goszczącym w Berlinie czy Paryżu chyba nawet częściej niż raz do roku? Zresztą, gdy działania wojenne na Ukrainie trwały w najlepsze, Putin miał okazje pojawić się i w Normandii, i w Wiedniu. Jakoś nikt od podania mu ręki zbytnio nie stronił.

Z Grupy G8 w każdym razie Rosję usunięto, ale czyż mógł zdecydować inaczej klub składający się z krajów Europy Zachodniej, USA, Kanady i Japonii? G20 to jednak klub o zupełnie innym składzie. Zasiadają w nim między innymi Chiny, Argentyna, Indie. Tam podejście do konfliktu, który rozgorzał między Rosją a mocarstwami zachodnimi jest zupełnie inne. To raczej konflikt dwóch podmiotów, z którymi się rywalizuje, i z którego można wyciągnąć własne korzyści.

Sprawa G20 dowodzi, że nie spełnia się (i się nie spełni) marzenie litewskiej prezydent Dalii Grybauskaitė, czy też pomysły Bronisława Komorowskiego (ostatnio wygłoszone przezeń ex cathedra na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ) – nie ma w tej chwili szans na to, by Rosję poddać jakiejkolwiek formie ostracyzmu, albo chociaż ograniczyć jej wpływy. Zgody w tej sprawie nie ma zresztą nawet w samej Unii Europejskiej.

Z Grupy G8 w każdym razie Rosję usunięto, G20 to jednak klub o zupełnie innym składzie. Zasiadają w nim między innymi Chiny, Argentyna, Indie. Z Rosją i Zachodem się rywalizuje, a z ich konfliktu można wyciągnąć własne korzyści. | Łukasz Jasina

O tym, że Putin jest terrorystą, nie trzeba przekonywać mieszkańców Kijowa, a także wielu ukraińskich emigrantów rozsianych po całym świecie, protestujących przeciwko toczącej się na obszarze ich kraju wojnie i kłamstwom rosyjskiej propagandy. Nie jest to jednak poczucie powszechne. Dla mieszkańców Argentyny czy Brazylii wojna w Europie ma charakter regionalny i nie oddziałuje na nich bezpośrednio, a ich pogląd na geopolitykę wcale nie przyznaje Europie roli centralnej.

Zresztą, nawet jeżeli ktokolwiek się tam sprawami europejskimi interesuje, to dlaczego miałby podzielać nasze zdanie? Hiszpańskojęzyczne kanały stacji Russia Today, wyraźnie sterowane przez kremlowska propagandę, są jednymi z chętniej oglądanych przez opiniotwórcze środowiska Ameryki Południowej. W wielu z nich w modzie jest zresztą antyamerykanizm. Ktokolwiek przeciwstawia się Stanom Zjednoczonym, może tam liczyć na poklask a RT doskonale gra tych strunach.

Przeciwko ostracyzmowi przemawia też smutna praktyka, którą w skrócie podsumować można mottem: „Wielkie mocarstwa mogą więcej”. Bez względu na słuszność ich działań, Stanów Zjednoczonych w 2003 roku nikt ich nie poddał izolacji z uwagi na atak na inne państwo. Weto w Radzie Bezpieczeństwa skutecznie zapobiega jakiejkolwiek próbie przeciwstawienia się wielkim graczom.

Wschodzące potęgi Ameryki Południowej, Azji czy Afryki widzą w konflikcie mocarstw zachodnich i Rosji szanse na wzmocnienie swojej pozycji i nic więcej.

Zresztą i na Zachodzie sytuacja może się zmienić. Pomijając kraje Unii Europejskiej sprzeciwiające się sankcjom – należy brać pod uwagę czynniki zewnętrzne. Zaostrzenie konfliktu na Bliskim Wschodzie doprowadziło wszak do zmiany sojuszy (chodzi oczywiście o stosunek do prezydenta Asada czy do Iranu). Konflikt na Bliskim Wschodzie jest dla Stanów Zjednoczonych ważniejszy. Potencjalne gesty Putina nawet pozorujące pokój mogą tam liczyć na pozytywny odzew.