My, Polacy, lubimy rozdrapywać stare rany. Patrzeć w chwalebną i bohaterską przeszłość, w której nie wiedliśmy szarego i nudnego życia, ale z dumnie podniesionymi głowami stawaliśmy do bitwy i znosiliśmy prześladowania w imię najwyższych wartości. Nieważne, że tak naprawdę walczyła garstka, sama zaś walka miała miejsce dziesiątki lat temu. Martyrologiczna obsesja na punkcie odniesionych ran i stoczonych bitew odcisnęła głębokie piętno na naszej współczesnej kinematografii. Pojawiające się w ostatnich latach na dużym ekranie „Generał Nil”, „Katyń”, „Popiełuszko: wolność jest w nas”, „W ciemności”, „1920 Bitwa Warszawska” i „Kamienie na szaniec” raz za razem podrażniają tkwiącą w naszych polskich sercach romantyczną zadrę. Jedyną alternatywę stanowi dobrze u nas rozwinięte kino autorskie, jednak dla większości widzów – czyli widzów głównego nurtu, poszukujących raczej rozrywki i wypoczynku – pozbawione często dużych nazwisk i wciągającej fabuły oryginalne produkcje nie są żadną rekompensatą.
Nie jest chyba tajemnicą, że nie potrafimy dziś kręcić kina gatunkowego. Dowodzi tego jakość stworzonych w ostatnich latach produkcji – od „Weekendu”, „Kac Wawy” i aż po „Big Love” – a także ogólnie niska liczba polskich filmów rozrywkowych. Po westchnieniu rezygnacji i zawstydzonym odwróceniu oczu przychodzi kolej na pytanie o przyczyny tej godnej pożałowania sytuacji. Na odpowiedź składa się prawdopodobnie brak odpowiednich finansów, obsesja autorskiego rysu i kompleks wzniosłej przeszłości naszego narodu. Twórcy z uporem maniaka powracają do pseudohistorycznych tematów, a gdy już zdecydują się na jakiś inny format, koniec końców jest mu bliżej raczej do kina autorskiego niż rozrywkowego. Przestrzeganie gatunkowego regulaminu może wydawać się dziecinnie proste, ale nam wszystko wychodzi jakieś przyciężkawe, kiczowate, koślawe i po prostu nieaktualne. Tegoroczny festiwal w Gdyni pokazuje jednak, że we współczesnej polskiej kinematografii następują zmiany w kierunku kina rozrywkowego na światowym poziomie.
Elementarz gatunku
Wszystko wskazuje na to, że polscy filmowcy w końcu złapali gatunkowego bakcyla i z powodzeniem zaczęli przenosić hollywoodzkie schematy na rodzimy grunt. Wyzwania tego podjął się Łukasz Palkowski, tworząc nagrodzonych Złotymi Lwami „Bogów” – film opowiadający historię owianego sławą kardiochirurga Zbigniewa Religi, który pokonywał kolejne przeszkody dzielące go od przeprowadzenia zupełnie rewolucyjnego w latach 80. zabiegu przeszczepu serca. Wszystko jest tu na swoim miejscu – ekspozycja, zawiązanie akcji, pierwszy i drugi punkt zwrotny, kulminacja, a w końcu scena finałowa pojawiają się na ekranie jak w zegarku. Już w pierwszych minutach filmu uświadomione zostaje nam, jak łepskim lekarzem jest grany przez Tomasza Kota doktor Religa. Za nic ma regulamin, na pierwszym miejscu stawia ratowanie życia, a w przerwach pali papierosa za papierosem i żartuje z rezolutną pacjentką. Obserwując jego zmagania, dopingujemy go, wstrzymujemy oddech, śmiejemy się i wzruszamy dokładnie wtedy, kiedy trzeba.
Prawdopodobnie jeszcze bardziej widowiskowym (w sensie dosłownym) przykładem tego nowego zjawiska jest „Miasto 44” Jana Komasy. Reżyser, stosując przy newralgicznym temacie powstania warszawskiego efektowne zwolnienia akcji, spektakularne wybuchy, chwytliwe szlagiery i muzykę elektroniczną, plasuje się gdzieś pomiędzy Stevenem Spielbergiem a Quentinem Tarantino. W jego filmie bohaterska młodzież jest piękna, wrogowie balansują na granicy demonicznej deformacji, krew i pot leją się strumieniami, a kule trafiają celu tylko wtedy, kiedy akurat wymaga tego dramaturgia sytuacji. „Miastu 44” stanowczo bliżej jest do młodzieńczej historii miłosnej niż do wzorców filmowych opowieści o powstaniu, których sztandarowym przykładem na zawsze pozostanie „Kanał” Andrzeja Wajdy. „Miasto 44” przeprowadza małą rewolucję nie tylko na gruncie polskich filmów. Wkracza również ze swoimi wizualno-dźwiękowymi fajerwerkami na postument pełnej chwały przeszłości i obala tradycyjną poetykę kina historycznego. Zamiast podążać śladami Wajdy czy Munka, Komasa dokonuje mariażu tematyki narodowościowej z kinem gatunkowym i idzie w stronę romansu, akcji, a nawet horroru – w scenie, w której oczy uciekającego kanałem Stefana rozjaśnia niepokojący niebieski blask i ściany zaczynają się zaciskać wokół niego oraz jego towarzyszy. Bohater Komasy wbrew obecnym w naszej kulturze romantycznym wyobrażeniom nie jest dumnym żołnierzem o nieskazitelnym honorze, tylko młodym i wciąż nieporadnym chłopakiem, który pośród ruin miasta doświadcza pierwszej miłości do kobiety, a nie Matki Ojczyzny. Bohaterskie czyny walecznej młodzieży wciąż miejscami robią wrażenie, ale namiętne pocałunki w ogniu śmiercionośnego ostrzału, ulewny krwawy deszcz, zacieśniające się ściany kanału i scena miłosna w dubstepowym rytmie imponują w nie mniejszym stopniu. Wydaje się, że nawet w umiłowanym przez wielu Hollywood nikt dotąd nie podjął się tak poważnego i delikatnego tematu z równie dużym popkulturowym animuszem, którego dowodem jest wybranie przez Komasę formy kina rozrywkowego do ukazania ważnego dla całego narodu momentu w historii. Nie znaczy to wcale, że „Miasto 44” jest mainstreamowym majstersztykiem i wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń polskich filmowców. Bez wątpienia reżyser miejscami nie potrafił ustrzec się przed przesadą i kiczem, ale jednocześnie wszedł na zupełnie nieznany i nietknięty polską stopą grunt. Powiew świeżego powietrza w naszej zastanej kinematografii to zawsze ważne wydarzenie – a nuż coś w niej w końcu drgnie.
Przestrzeganie gatunkowego regulaminu może wydawać się dziecinnie proste, ale nam wszystko wychodzi jakieś przyciężkawe, kiczowate, koślawe i po prostu nieaktualne. | Alicja Mazurkiewicz
W ramy thrillera idealnie wpasowują się „Jack Strong” Władysława Pasikowskiego i „Fotograf” Waldemara Krzystka, poetykę kryminału realizuje zaś „Jeziorak” Michała Otłowskiego – wszystkie czerpiące obficie z klasyki swojego gatunku. Ten ostatni, w przeciwieństwie do reszty, nie ogranicza się do inspiracji, ale bierze na warsztat rozwiązania i wzorce wypracowane przez swoich amerykańskich kolegów po fachu, następnie zaś nakłada na nie kalkę. Właśnie przez kalkę przerysowuje postać ciężarnej policjantki, jej zadziornego młodego partnera, a także ciało zmarłej dziewczyny. Przy opisie tego kryminału wspomnienie tytułów „The Killing” i „Fargo” jest zgoła nieuniknione. Jedna rzecz to przyswojenie gatunkowego alfabetu, a czymś już zupełnie innym jest bezczelne zrzynanie. O ile reżyserzy „Jacka Stronga” i „Fotografa” sięgają po gatunkowe wzorce, by następnie przełożyć je na język i wrażliwość polskiego kina, o tyle Otłowski używa ich jako gotowca. Nie ulega jednak wątpliwości, że to przede wszystkim właśnie w kryminale, thrillerze i filmach akcji nastąpiło największe ożywienie – na ekrany kin w niedługim czasie trafią „Służby specjalne”, „Pokot”, „Ziarno prawdy” i „Czerwony pająk”.
Wywlekając polskie brudy
Nawet w luźnych ramach popkultury nietrudno jest o skrajność i zachłyśnięcie wspaniałościami Zachodu, czego mało chwalebnym przykładem na festiwalu było „Hardkor disko” i jego krótkometrażowy bliźniak „Źle nam z oczu patrzy”. U Krzysztofa Skoniecznego bohaterowie mieszkają w jednym z trzech szklanych wieżowców w Warszawie, urządzają sobie wyścigi na ulicach miasta, a z wciągania i wdychania sporych ilości różnych substancji nikt prawdopodobnie nie wyszedłby cało. Nawiązanie goni tu nawiązanie, Haneke ściga się z Pasolinim. W przypadku „Hardkor disko” można raczej mówić o zgrabnie zmontowanych scenach kolejnych imprez i popkulturowych kliszach niż o filmie fabularnym. Stanowi to z pewnością element świadomie wypracowanego stylu, jednak jest on pozbawiony potrzebnej nadbudowy intelektualnej. Podobnie wygląda to w przypadku etiudy Arkadiusza Biedrzyckiego, w której pełnometrażowa opowieść zostaje upchnięta w dwadzieścia pięć minut, czego efektem jest brak historii, brak bohaterów i brak klimatu. Zamiast tego otrzymujemy chaotyczny zbiór efektownych scen i kiczowatych dialogów. Przestępca i jego dziewczyna ukrywają się w oblężonym przez policję mieszkaniu. Zostajemy wrzuceni w sam środek dramatu i zanim połapiemy się w całej jego tragiczności, pojawiają się już napisy końcowe. Nie przeszkadza to wcale w przeładowaniu emocjami nie tylko urywanych rozmów i pełnego pasji seksu skazanej na zagładę pary – szczególne, podniosłe znaczenie ma tu nawet mycie zębów, siedzenie na podłodze i jedzenie płatków śniadaniowych.
Poza odejściem od utartej poetyki kina „powstańczego” nadmorski festiwal pozwala zaobserwować także przemianę polskiej kinematografii na poziomie ukazania samej faktografii – politycznej i historycznej. Jak już dawno nie miało to miejsca w polskim kinie, Jerzy Stuhr w „Obywatelu” rzuca się z ostrzem krytyki w ręku na wszystko i wszystkich. Po uszach dostaje prawica i lewica, ubecja i Solidarność, Kościół i laikat. Film Stuhra, pozornie lokując się gdzieś pomiędzy „Seksmisją” a „Zawróconym” Kazimierza Kutza, tak naprawdę opowiada historię życia brata bliźniaka Jana Piszczyka z „Zezowatego szczęścia” Andrzeja Munka. Losy zagubionego w rzeczywistości głównego bohatera to losy samej Polski – w naszej pamięci pełne patosu i heroizmu, a zgodnie z rzeczywistością naznaczone absurdem. Prezentując najważniejsze wydarzenia ostatnich 60 lat, reżyser przebija kolejne mity narodowe jak balony. Tu milicja nie chce nikogo pałować, opozycjonista-męczennik błaga o pobicie i oblewa się sokiem pomidorowym, a ksiądz chadza na prostytutki.
O ile Wojciech Smarzowski za pomocą „Pod Mocnym Aniołem” z przekąsem szturcha nas w co bardziej bolesne miejsca, od mentalności aż po obecny we wszystkich klasach społecznych problem alkoholizmu, o tyle Grzegorz Jankowski wraz ze swoim „Polskim gównem” wręcz rozsadza całą zastaną rzeczywistość. Bydgoszcz jest liderem ambitnego zespołu z Pruszcza Gdańskiego – Tranzystorów. Kiedy komornik Czesław Skandal składa muzykowi wizytę, nie traci lodówki czy telewizora, ale wraz z resztą członków zespołu rusza w trasę koncertową. Jest to początek prawdziwej przygody, w której orgie, alkoholowe libacje i kac wydają się nie mieć końca. Panowie na przemian piją na umór i leczą kaca, rzucając niewybredne żarty wcinają ogórki i kiełbasę, a kobiety w ich oczach wydają się konstrukcją z piersi, pośladków i nóg. Powołani do życia przez Jankowskiego i Tymona Tymańskiego bohaterowie przemierzają bezdroża rozklekotanym busem i grają za słoik ogórków, buntując się przy tym przeciwko codziennemu „polskiemu gównu” – prymatowi reality shows, kiepskiej muzyki, kiczu i pieniędzy. Losy Tranzystorów opowiedziane są za pomocą niestandardowych narzędzi. Psychodeliczna narracja, tak jak sami bohaterowie, skacze w pijackich pląsach, raz za razem przerywana musicalowymi kawałkami będącymi satyrą na polską rzeczywistość. Zarówno „Psie gówno”, jak i punkowa ekipa Bydgoszcza wydają się przeciwni wszystkiemu, co jest przeciw nim. W finale rozsadzają od środka przegniły światek polskiego show biznesu – dostarczając jednak po drodze szablonowych przykładów mizoginii i widowiskowych fajerwerków testosteronu.
Śmierć i narodziny
Do polskiej kinematografii wkroczyła i wygodnie rozsiadła się gatunkowość. Nie obyło się jednak bez zapłacenia pewnej ceny. Wydaje się, że w repertuarze zdominowanym przez coraz liczniejsze i bardziej zróżnicowane produkcje rozrywkowe zabrakło już po prostu miejsca dla kina autorskiego, które dotychczas miało się zupełnie nieźle w towarzystwie filmów quasi-historycznych i komediowych. Na` gdyńskim festiwalu poza „Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego rzucają się w oczy zaledwie dwa reprezentujące go tytuły: „Onirica – Psie Pole” Lecha Majewskiego oraz „Sąsiady” Grzegorza Królikiewicza. Ten drugi podejmuje próbę namalowania neoawangardowego i wielobarwnego obrazu pogrążonego w biedzie społeczeństwa, nie przyjmując jednocześnie pozy zafrapowanego społecznika pochylonego nad maluczkimi. Zamiast tradycyjnych środków filmowych wybiera przesadę, dziwność i metaforę. Natomiast Majewski, jak to Majewski, aplikuje nam solidną dawkę symboli i nawiązań do tekstów wysokiej kultury. Składają się na nią fragmenty „Boskiej komedii” w oryginale, filozoficzne dywagacje o ekstatyczno-egzystencjalnej istocie człowieka w filozofii Martina Heideggera, rozdzierająca tragedia humanisty i symboliczne oranie supermarketu.
Szukając przyczyn potrzeby tworzenia kina gatunkowego na naszym gruncie, należy sięgnąć po pojęcie glokalizacji. Kiedy wybieramy się do kina w poszukiwaniu rozrywki i chwili relaksu, oczekujemy przede wszystkim pewnych dobrze znanych nam wzorców i rozwiązań. Jednocześnie zamiast apartamentów Upper East Side, palm Miami czy świateł Las Vegas chcemy niekiedy zobaczyć bardziej zwyczajną, szarą, ale jednak właśnie polską rzeczywistość wraz ze wszystkimi widzianymi przez nas każdego dnia problemami. Jest to zjawisko obecne na całym świecie, czego dobitnie dowodzi widoczna w ostatnich latach widowiskowa fala remake’ów. Chińczycy kręcą swoją wersję „Czego pragną kobiety”, Japończycy biorą na warsztat „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda, natomiast Amerykanie prowadzą masową produkcję przeróbek azjatyckich horrorów i francuskich komedii. Widzowie chcą oglądać na ekranie zarówno spektakularne wybuchy i zwroty akcji, jak i samych siebie.
Nie jest wcale tak, że glokalizacja i gatunkowość stanowią kolejną przykrywkę dla ogólnoświatowej homogenizacji. Przełożenie języka filmowego Hollywood na ten, którym posługuje się polskie kino, jest możliwe – tak samo jak pomysły zaczerpnięte z gotowych wzorców mogą oddać otaczającą nas rzeczywistość. Dopasowywanie gatunkowych formuł do kultury i wrażliwości mieszkańców różnych części świata zwiększa atrakcyjność i aktualność filmu, nie mówiąc już o tym, że pieniądze z ich dystrybucji lądują nie w kieszeni amerykańskich magnatów, ale bardziej lokalnych producentów. Czyżby nadszedł w końcu dzień, w którym Polska choć trochę wyszła z cienia Fabryki Snów?