Nasz narodowy bohater był leworęczny. Nie wiedziałem o tym, choć przedstawiłem go trzymającego dłoń na piersi. Chodziło mi o dumę, szlachetną postawę. Ciągle jednak słyszałem, jak genialne było to posunięcie, bo Stepan Bandera chował w tym miejscu broń. W czasie zamachu złapano go za prawą rękę, on drugą wyciągnął zza pazuchy rewolwer i wszystkich wystrzelał – tak mi opowiadał pewien stary partyzant, który go znał. Przy drugim zamachu jednak się Banderze nie udało. Pewnie NKWD wiedziało o jego „przypadłości”. A jeszcze panu opowiem o jego głowie i sylwetce, bo z tym też było mnóstwo kłopotu.

 

Tak zaczyna opowieść o Stepanie Banderze rzeźbiarz Mykoła Posikira, twórca kilku pomników przywódcy UPA, w tym tego najsłynniejszego, który stoi obok lwowskiego kościoła Elżbiety i Olgi. Spotkałem się z artystą, bo zawsze chciałem z nim porozmawiać. Zresztą od dłuższego czasu interesuje mnie lwowska odmiana nacjonalizmu, niespotykana chyba w żadnej innej części Ukrainy. No może w Iwano-Frankiwsku, bo tak mi opowiadał przyjaciel: że ci z Frankiwska zawsze się kłócą z lwowiakami o to, kto bardziej kocha swój kraj. Odpowiedzi nie znam, choć fakt, że gdy na kijowskim Majdanie rzuciłem do grupki chłopaków siedzących pod szyldem „Chłopcy z Banderstadtu” pytanie: „Co tam we Lwowie?”, usłyszałem, że Banderstadt, to nie tylko Lwów, ale cała zachodnia Ukraina. Ci pewnie byli właśnie z Iwano-Frankiwska.

Ale przyjmijmy, że nie jestem dziennikarzem, który przyjechał nad Pełtew szukać banderowców, aby straszyć nimi w polskich mediach. Mam w głowie pewną liczbę stereotypów, ale przyjmijmy, że jestem tylko turystą i przyjeżdżam do Lwowa, ot tak, na przykład pozwiedzać. Albo ty nim jesteś. Jesteś polskim turystą i zwiedzasz. I mimo wszystko czujesz się dziwnie. Dlaczego?

Idziesz w stronę rynku. Mijasz pomnik Ignacego Łukasiewicza przy ulicy Ormiańskiej i czytasz na tabliczce „galicyjski wynalazca”. Chcesz się przyczepić, ale głupio. Wiesz, że polski, polski on z polskiej ziemi, ale galicyjski też nienajgorzej brzmi. Idziesz więc w górę, w stronę Łyczakowa, mijasz kolejny pomnik znanej ci osoby, ściślej artysty z Krynicy, polskiej Krynicy, niejakiego Nikifora. I co? Polski on? Skądże! „Ukraiński artysta łemkowskiego pochodzenia”, głosi napis na tablicy. Szlag cię trafia, ale idziesz dalej. Cmentarz, niby ostoja polskości, ale najpierw alejka z bohaterami UPA, mijasz więc, jako Polak wzrok odwracasz, nie oglądasz się na boki, skręcasz w lewo, tam, gdzie leży Maria Konopnicka – lżej, oddychasz swobodniej i łukiem na Orląt. Spokój, piękno, wzruszenie. Autentyczne. Nie ma w tym żadnego szyderstwa, raczej pewne niedowierzanie, że najpiękniej zachowany polski cmentarz widzisz za wschodnią granicą. Wracasz. I? Ulica Czuprynki, Bandery, czerwono-czarne flagi, napisy „Bandersztadt”, sklepy, gdzie możesz kupić koszulki z Szuchewyczem. I? Obojętność. Schodzisz w dół, rynek, knajpa Kryjówka, która jest stylizowana na partyzancką ziemiankę. Aby do niej wejść, musisz rzucić do ochroniarza o wyglądzie kacapa: „Sława Ukrainie”, więc rzucasz, wypijasz piwo, jesz kiełbasę, schodzisz w Kopernika, wracasz do domu. I? Po prostu nic. A co miało być?

A ja nie jestem politologiem. Nie umiem też przewidzieć przyszłości. Nie jestem z tych, którzy straszyli separatystami i banderowcami na zachodzie Ukrainy, ale też nie przewidziałem ich na wschodzie. Nie myślę o lecących Leninach i stawianych Banderach. Bardziej rusza mnie kilkunastoprocentowe poparcie dla skrajnej prawicy na Węgrzech czy we Francji niż kilkuprocentowe w Ukrainie. Po prostu raz w miesiącu odwiedzam zachodnią Ukrainę, ten bastion nacjonalizmu i polonofobii – bo inaczej nie określa się tego regionu w mediach mających się za patriotyczne. Tym razem czynię to ponownie.

Wrzesień. Chłopcy z Banderstatdu, jak się o nich mówi i śpiewa, najpierw pojechali ratować Majdan, teraz Donbas, więc pusto i nikt Karpat Lwów nie motywuje do wygrania meczu. Trwają targi książki i publikacje na temat rewolucji stanowią, nomen omen, lwią część wystawy. A ja siedzę z polskimi, słowackimi, szwedzkimi i ukraińskimi pisarzami. Na ukraiński jak zwykle odpowiada się polskim, natomiast polityka jest daleko, za Dnieprem, i wszyscy mają tego dość – co można zrozumieć. A nacjonalizm, o którym zacząłem? Przypomina coraz bardziej slogan, hasło reklamowe Lwowa dla zakochanych w tym mieście. Żeby oprócz koszulki „I love Lviv” kupić sobie czerwono-czarną flagę, bo nacjonalizm w mieście lwa nie ma zębów, ma niezbyt chwytliwe hasła pomarszczonego handlowca z prospektu Swobody, który chce mi wcisnąć koszulkę z ukochanym przywódcą. Jak nie będą opisywać i analizować tego znawcy tematu w Polsce, tak po prostu jest.

A ja nadal siedzę w pracowni Mykoły Posikyry. On trzecią godzinę opowiada o postawie Bandery, fizycznej rzecz jasna. Że wątły był, chudy i płaszcz trza było mu założyć, żeby się jakoś prezentował na cokole. Twarz miał „niewyjściową”, szczękę trójkątną, podbródek cofnięty – ogólnie katastrofa. I o wszystkim tym mogę napisać – pod warunkiem, że dodam chociaż zdanie o bohaterstwie. Albo nie o bohaterstwie, ale raczej dumie, że on, Mykoła, dumny jest. I inni dumni są. I on wie, że ja Polak mam z tym problem, ale bohaterów to my sobie wybierać wzajemnie nie będziemy, grozi mi palcem. Wychodzę. Nic nie obiecuję, swoje wiem i trochę mi jest do śmiechu, a trochę nie.