Mateusz Góra: „Gerontofilia” to twój pierwszy film, który trafił do polskiej dystrybucji. Czy cieszysz się, że twoja sztuka jest obecnie pokazywana w kraju, w którym jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia?

Bruce LaBruce: Tak, to bardzo ekscytujące. Od lat staram się pokazywać swoje projekty w miejscach, które nie są do końca gotowe na mnie i moje pomysły. Czuję się spełniony, bo znajduję się w pierwszej linii ruchu emancypacyjnego. Pokazywałem swoje filmy w Zagrzebiu około 10 lat temu i potrzebowałem wtedy eskorty policyjnej, a także w południowej Afryce oraz 3 lata temu w Moskwie i Kijowie. Nawet teraz „Gerontofilia” jest pokazywana w Rosji.

 

Co cię zainspirowało do zrobienia filmu o romansie między młodym pielęgniarzem i jego dużo starszym podopiecznym?

Częściowo „Gerontofilia” oparta jest na historii ludzi, których znam. Mam kolegę z San Francisco, który, mając lat siedemnaście, może osiemnaście, przeżył płomienny romans z  Allenem Ginsbergiem i Williamem S. Burroughsem, kiedy ci byli już po siedemdziesiątce. To było dla mnie fascynujące, bo w relacji między nimi nie chodziło o pieniądze. Ten chłopak był uczestnikiem warsztatów, które przerodziły się w seksualny i emocjonalny związek z prowadzącymi je „mistrzami”. Mam też innego znajomego w Nowym Jorku, który kiedy miał osiemnaście lat i był pięknym, czarnym chłopcem, sypiał tylko z otyłymi Żydami po czterdziestym piątym roku życia. To był jedyny typ mężczyzn, który go pociągał. Zaintrygował mnie fakt, że ludzie mogą mieć tak bardzo specyficzny fetysz. Jestem zmęczony też tym, że seksualność starszych ludzi zawsze jest uważana za coś groteskowego albo paskudnego, szczególnie wśród gejów. Relacja głównych bohaterów to metafora wszystkich związków objętych  społecznym tabu.

„Gerontofilia” jest o wiele bardziej zachowawcza, niż twoje dotychczasowe projekty. Zamierzasz zostać mainstreamowym reżyserem?

Czuję, że to nie wyznacza nowego kierunku w moich działaniach. Wielu dziennikarzy chce przypiąć mi etykietkę, mówiąc „od teraz LaBruce będzie robił kino mainstreamowe, poszedł na kompromisy”. Tymczasem ja już zrobiłem następny film po „Gerontofilii”. „Pierrot Lunaire” jest ekstremalnie prowokujący, eksplicytny, jeśli chodzi o sceny seksu, wyzywający, politycznie niepoprawny. Jako artysta po prostu muszę znaleźć sposób, żeby wyrazić siebie i równocześnie dotrzeć do jak największej liczby ludzi. Dla mnie ważne jest, aby nie bać się próbować czegoś innego. „Gerontofilia” była próbą zupełnie innej metody robienia filmów, wszystko było nowe – od procesu pisania scenariusza, przez zdobywanie środków, casting, aż po postprodukcję. Taka zmiana jest dobra, bo czasem każdy artysta czuje, że znalazł się w klatce.

 

John Waters [amerykański reżyser znany szerszej publiczności za sprawą kultowych „Różowych flamingów” (1972) oraz „Lakieru do włosów” (1988) czy „Beksy” (1990)] powiedział kiedyś, że ty i on wolicie być społecznymi wyrzutkami, niż częścią klasy średniej. W tej chwili geje stanowią ważną grupę należącą do klasy średniej. Czy uważasz, że rozumieją twoją sztukę, okazują ci wsparcie?

W „Gerontofilii” przyjąłem inne założenie, niż do tej pory. Jak było wspomniane, niektórzy mówią, ze to mój najbardziej mainstreamowy film. Staram się w nim przekazać subwersywną treść w przystępny sposób. Czasem w celu zdobycia większej publiczności, w tym wypadku bardziej konserwatywnej części publiczności gejowskiej, trzeba wymyślić sposób, w jaki  można przyciągnąć jej uwagę. Wiele rzeczy uległo zmianie, ale ja pochodzę z pokolenia, w którym geje unikali wstępowania do wojska i nie chcieli małżeństw. Uważam, że taka postawa jeszcze się odrodzi, a hipokryzja homoseksualistów, których jedynym celem jest bycie „normalnymi”, obróci się przeciw nim. Konformistyczne życie nie jest pełne wyzwań, to wybieranie „bezpiecznej opcji”. To pewnie dobre dla niektórych ludzi, ale dla innych oznacza katastrofę.

Jean Genet kochał żeglarzy, a ty miałeś słabość do skinheadów. Czy dlatego właśnie  wpadłeś na pomysł, żeby stworzyć ruch homocore, łączący subkulturowy gniew z homoseksualnym pożądaniem?

To rodzaj gejowskiej tradycji, jak sądzę. Jean Genet miał swoich marynarzy, Andy Warhol męskie prostytutki, można wymieniać dalej: Francisa Bacona czy Piera Paolo Pasoliniego. Podobnie jest z moim zainteresowaniem skinheadami i męskimi prostytutkami. To politycznie niepoprawne, niebezpieczne, ale także antyburżuazyjne, bo ci mężczyźni pochodzą z marginalizowanej klasy robotniczej, burżuazja się z nimi nie zadaje. To także relacja sadomasochistyczna, bo chodzi tu o dominację i wchodzenie w rolę. Skinheadzi to postaci odrzucone przez społeczeństwo albo takie, które same odrzuciły społeczeństwo. Nie podążają za większością i nie zachowują się tak, jak się tego od nich oczekuje, dlatego są tak interesujący.

Czy tęsknisz za czasami, kiedy bycie gejem było czymś „brudnym”, „grzesznym” i „zakazanym”? Czy życie „w szafie” może być ekscytujące?

W pewnym sensie tak. Było coś romantycznego w byciu częścią sekretnej grupy, posiadającej swój ezopowy język – niezrozumiały dla innych kod komunikacji. Funkcjonowanie w podziemiu to bardzo kreatywne zadanie. Brakuje mi dziś też wielu rzeczy, które szły w parze z ruchem wyzwolenia gejów w latach 70. Przede wszystkim środowiska miłośników skór, traktujących swój fetysz niemal jak religię, czy barów dla męskich prostytutek, które przestały mieć sens z powodu rozwoju Internetu. Bary gejowskie w latach 60. i 70. były bezpiecznym miejscem dla wszelkiej maści dziwaków. Tam spotykali się geje, lesbijki, mogli tam przychodzić ludzie różnych ras, wszystkie marginalizowane mniejszości – nawet kryminaliści. Każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie, co było bardzo ekscytujące.

Co sądzisz o tym, co Larry Kramer nazywał „polityką rozwiązłości”, która zdominowała ruch emancypacji osób homoseksualnych w latach 70.?

Moi znajomi nie pozwalają mi używać sformułowania „polityka rozwiązłości” (promiscuity), bo uważają, że ma negatywne konotacje. W rzeczywistości jednak o to właśnie chodziło w ruchu gejowskim. Uważam, że byłem szczęśliwcem, chociaż równocześnie był to rodzaj klątwy, że jako nastolatek stanowiłem część ruchu emancypacyjnego lat 70. W tamtym czasie bardzo trudno było wyrazić w jakikolwiek sposób swoją homoseksualność, może dlatego ruch gejowski, gdy powstał, był tak radykalny i ekstremalny – czasem nawet przerażająco, jeśli chodzi o zachowania seksualne. Dzisiaj mi tego trochę brakuje, bo obecnie w mainstreamowym ruchu LGBT jest za dużo moralizatorstwa. Wielu gejów powtarza, że pewne zachowania są nieodpowiedzialne, że powinniśmy zachowywać się grzecznie, żeby być akceptowanymi. To odbiera mi motywację do działania.

Obecnie uważam, że słowo „queer” jest dobre, bo powróciło do swojego oryginalnego znaczenia. Queerowanie czegoś znaczy wywracanie tego do góry nogami. | Bruce LaBruce

Skoro jesteśmy przy słowach niepoprawnych politycznie. Kim jest Bruce LaBruce – gejem, osobą queer, pedałem?

Odżegnywałem się od sformułowania „queer” w latach 90., bo wiązało się z określonym typem aktywizmu politycznego i było zbyt poprawne politycznie. Słowo „pedał” (faggot) o wiele bardziej mnie interesowało, bo jest podobne do słowa „czarnuch” (nigger) – możesz go używać, jeśli jesteś członkiem mniejszości i wiesz, w jaki sposób to robić. Obecnie uważam, że słowo „queer” jest dobre, bo powróciło do swojego oryginalnego znaczenia. Queerowanie czegoś znaczy wywracanie tego do góry nogami, staranie się dopasować do siebie rzeczy, które w oczach większości zupełnie do siebie nie pasują. To określenie także na wszystkie radykalne zachowania, które świadczą o tym, że nie chcesz się dopasować do społeczeństwa. Teraz nie mam więc nic przeciw temu słowu, ale nadal uważam, że zbyt dużo jest poprawności politycznej w języku społeczności gejowskiej. Znam na przykład bardzo wielu transseksualistów, prowadzę z nimi warsztaty i zdaję sobie sprawę, jak chcą być reprezentowani. Uważam, że debata o słowie „tranny”, którego nigdy nie uważałem za nacechowane negatywnie, jest zupełnie bez sensu. Nie można atakować ludzi, którzy używają tego słowa nie w negatywnym kontekście – to po prostu nie jest praktyczne.

 

Sam masz określone poglądy polityczne. A czy twoja sztuka ma jakiś polityczny cel? W końcu w „The Raspberry Reich” wyśmiewasz także skrajnie lewicowe bojówki.

Nigdy nie byłem typem społecznika, poświęcającego się jakiemuś ideologicznemu celowi. Trudno mi traktować jakikolwiek ruch poważnie. Czuję, że moim zadaniem jest bycie głupcem, stojącym z boku i mającym dystans do wszystkiego, nawet do lewicowych ruchów, które także mogą zacząć podejmować złe decyzje. Trzeba być świadomym mechanizmów działania wszelkich rewolucji. Taki był cel „The Raspberry Reich” – odciąć się od radykalnych bojówek, które miały tendencje do bycia tak dalece lewicowymi, aż stawały się prawicowe, nietolerancyjne i popadały w określone dogmaty. Ich członkowie z jednostek opresjonowanych przemieniali się w opresorów.

Moim celem jest nie stać się poprawnym politycznie w sposobie obrazowania i nie dostosować się do ideału grzecznego i „udomowionego” homoseksualisty. | Bruce LaBruce

Często w swoich filmach pokazujesz ekstremalnie fetyszystyczny seks. Jaki cel, oprócz wywołania szoku u widowni, chcesz przez to osiągnąć?

Przez tę strategię mam wielu krytyków wśród gejów. Nie lubią oni mojej sztuki, bo uważają, że nie przedstawiam seksualności w sposób prawdziwy, tylko zajmuję się przypadkami ekstremalnymi. To jednak bardzo świadoma strategia, której celem jest nie stać się poprawnym politycznie w sposobie obrazowania i nie dostosować się do ideału grzecznego i „udomowionego” homoseksualisty, który może być tolerowany przez społeczeństwo, bo gra według jego zasad. Chcę przez to także pokazać, że ludzie z ekstremalnymi perwersjami i fetyszami na wielu płaszczyznach są bardzo podobni do każdego z nas. Tak samo podlegają przecież romantycznym uniesieniom i mogą mieć bardzo przyjazną osobowość. Można być jednocześnie przerażającym i nieprzerażającym To także odnosi się do seksualności – czasem jest niebezpieczna, dziwna i perwersyjna, ale to nie znaczy, że, korzystając z niej, stajemy się potworami.

 

Kręcisz artystyczne filmy pornograficzne, za które dostajesz nagrody na festiwalach. Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o tym, że pornografię można wykorzystać przy tworzeniu filmów awangardowych?

Zacząłem się interesować pornografią, kiedy znalazłem się w środowisku punków po przeprowadzce do Toronto w połowie lat 80. Moje lesbijskie przyjaciółki i ja byliśmy zmęczeni gejowskim światem, który uważaliśmy za nudny i już wtedy zbyt burżuazyjny. Zwróciliśmy się więc w kierunku punku, który uznaliśmy za dynamiczny politycznie, motywujący, interesujący ruch młodzieżowy. Potem okazało się, że jest w nim też mnóstwo homofobii, chociaż wydawało się, że tworzą go ludzie otwarci. Stawialiśmy pierwsze kroki, wydając ziny i kręcąc filmy, żeby uwolnić się od tego towarzystwa. Wtedy też zaczęliśmy wykorzystywać eksplicytne sceny gejowskiego seksu. Początkowo włączaliśmy znalezione materiały pornograficzne do naszych zinów i filmów, potem realizowaliśmy własne. To była  polityczna prowokacja wymierzona w ludzi, którzy myśleli o sobie, że są skrajnie lewicowi, jak punkowie, ale mimo to dopasowywali się do istniejących w społeczeństwie wartości. To był nasz cel: być podwójnie zmarginalizowanymi outsiderami – nie tylko działać na marginesie społeczeństwa, ale nawet tam nie szukać dla siebie stałego miejsca. Dzięki temu mogliśmy pozostać z dala od jakiejkolwiek ortodoksyjnej postawy.

Czy tworzenie hardkorowych wersji filmów, jak było na przykład z „L.A. Zombie”, to sposób na zdobycie pieniędzy od producentów filmów pornograficznych?

W jakiś sposób uwikłałem się w mainstreamową pornografię. Moje dwa pierwsze filmy fabularne były undergroundowe,  pokazywały niesymulowane sceny seksu, ale wciąż uważam je za utwory artystyczne. Podobnie „Hustler White”, opowiadający o ekstremalnych fetyszach. Po tych trzech filmach razem z moim producentem, Jurgenem Bruningiem, zyskaliśmy miano twórców pornograficznych. On zaczął więc produkować w tej samej branży w Berlinie, a mnie trudno było znaleźć fundusze na innego typu produkcje. Postanowiłem więc zdobyć pieniądze u źródeł, z których sam się wywodziłem. Zwróciłem się do Jurgena Bruninga o pomoc i właściwie trzy moje filmy były finansowane przez wytwórnie pornograficzne. „Gerontofilia” jest pierwszym, na który zdobyłem znaczące państwowe finansowanie w Kanadzie. Mam wrażenie, że urzędnicy do ostatniej chwili  nie byli pewni, czy nie będę jednak robił filmu „dla dorosłych”.

 

Czy czujesz czasem, że robisz coś, co jest jednak zbyt radykalne?

To bardzo trudne, bo rzeczywiście czasem czułem, że posunąłem się za daleko. Mimo wszystko uważam, że, przekraczając granice, jestem na dobrej drodze – skoro byłem w stanie przerazić sam siebie, to znaczy, że osiągnąłem jakiś transgresyjny stan. Tak było ze „Skin Flick” – wtedy pomyślałem, że to jest naprawdę niepoprawne politycznie. Nawet jeśli film nie jest głosem poparcia dla faszystowskich skinheadów, a wręcz stanowi metakrytykę faszyzmu, to przez samo zanurzenie się w fantazji bycia zdominowanym albo nawet zgwałconym przez wykazujących homoseksualne pożądanie, brutalnych bohaterów –  staje się on bardzo trudny do interpretacji w swojej politycznej wymowie. Na pewno w lepszym świetle ukazuje skinheadów, niż bardzo powierzchowną i burżuazyjną parę gejowską. Pochodzący z klasy robotniczej chłopcy są przynajmniej bardziej autentyczni, budują między sobą braterską więź, są też w jakiś sposób stylowi. To nie jest czarno-biała reprezentacja, ale mimo wszystko występuje tam postać, która masturbuje się i zalewa spermą „Mein Kampf”. Wpakowałem się przez to w kłopoty. Policja przyjechała na jedną z projekcji i skonfiskowała taśmę.

Czy moment, w którym z Justina Stewarta stałeś się Brucem LaBrucem [pseudonim artystyczny] był nowym początkiem, czy po prostu rozpoczęciem kolejnego etapu życia? Czy nowe imię oznaczało, że zapomniałeś o dzieciństwie spędzonym na farmie w Kanadzie?

Wychowałem się na ubogiej farmie w rolniczym regionie. Nigdy tego nie zapomniałem, dlatego teraz czuję więź z ludźmi, którzy są ekonomicznie na marginesie i nie mieli szczęścia urodzić się w rodzinie mogącej zapewnić im dobry start w życiu. To w jakiś sposób wpłynęło na moje socjalistyczne, nawet neomarksistowskie przekonania i świadomość nierówności klasowych. Miałem wspaniałych rodziców, którzy pomimo że nie byli wykształceni, należeli do ludzi bardzo otwartych i mądrych. Nie byli też fundamentalistami ani nie mieli autorytarnej postawy wobec mnie, więc właściwie można powiedzieć, że byłem szczęściarzem.