O Memoriale słyszałem już jako mocno niepełnoletni dzieciak. Kiedy miałem dziewięć lat, wszystko nagle się zmieniło. Zbrodnie stalinowskie naprawdę ujrzały światło dzienne. Wcześniej to były opowieści prababci o Katyniu, a potem mówiono już o wszystkim i to sporo. W kraju wprawdzie nie umieliśmy zapewnić godnego pochówku ofiarom pogrzebanym gdzieś na Służewcu, Powązkach czy pod białostockim aresztem, ale dzięki upadkowi ZSRR mogliśmy pożegnać wielu naszych odnalezionych gdzieś na Wschodzie.
Tymi, którzy nam pomogli, byli także ci z Memoriału. Ludzie różni, ale niemalże bez wyjątku – dzielni i niezastąpieni. Wielu z nich przystąpiło do upamiętniania ofiar komunistycznych zbrodni jeszcze wtedy, gdy było to z pozoru niemożliwe. W ZSRR szybko przeminęła „chruszczowowska odwilż”, a zrehabilitowani pomordowani szybko zostali zredukowani jedynie do krótkich notek w encyklopediach. Ale pamiętano i o pamięć walczono. Gdy przyszedł Gorbaczow i jego niezamierzone zniszczenie Kraju Rad, pamięć buchnęła strumieniem, którego powstrzymać się już nie dawało. I w pierwszej dekadzie rosyjskiej niepodległości miała się dobrze. Jelcyn stanął wprawdzie pod Mauzoleum na wojskowej paradzie, ale sowieckich symboli nie przywracał. Być może zbyt mocno pamiętał głód i rozkułaczonych chłopów, którzy otaczali go w dzieciństwie na Uralu. Człowiek, który był komunistycznym namiestnikiem Swierdłowska i likwidatorem Domu Ipatiewa, w odżegnywaniu się od komunistycznej przeszłości nie poczynił takich spustoszeń, jak jego następca – mający przeszłość jako oficer KGB, ale i totumfacki Anatolija Sobczaka, pierwszego demokratycznego mera Leningradu/Petersburga.
Wbrew reklamowanym na Zachodzie gestom samego Putina (a dwa z nich są związane z Polską – złożenie wiązanki kwiatów po Pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego na Wiejskiej w roku 2002 i wizyta w Katyniu z Donaldem Tuskiem na trzy dni przed katastrofą smoleńską), czy potępieniom stalinizmu i komunizmu, jakie wychodziły z ust Dmitrija Miedwiediewa w czasie jego prezydenckiego antraktu, demontaż osiągnięć krótkotrwałej zmiany w rosyjskiej polityce historycznej był procesem stałym i nieprzerwanym. Zamykały się archiwa, z nielicznymi wyjątkami nie przybywało pomników. Bywały się oczywiście chwile, kiedy Rosja bardziej się otwierała – choćby w czasie tzw. resetu – ale gdy okoliczności się zmieniały, wszystko znów było po staremu.
Gorzej jeszcze było ze sprawami, które dotyczyły samej Rosji. Tu nie było międzynarodowego wsparcia i zagranicznej opinii publicznej, na którą (nawet w wypadku Polski) Putin i jemu podlegli musieli się czasem oglądać. Memoriał, zgromadzenie ludzi zbierających każdą informację i miliony okruchów pamięci, artefaktów i dokumentów było szykanowane – prawnie, księgowo i finansowo. Różne były stadia i geograficzne uwarunkowania prześladowań. W Moskwie czy Pitrze było łatwiej, ale któż ujmie się za działaczem z Samary czy Władywostoku?
Ostatnio Putin przestał udawać, że w popiera którekolwiek ze zmian, jakie dokonały się w roku 1991. O ile w roku 2000, gdy przywracano melodię sowieckiego hymnu, napisano do niego nowe słowa, teraz treści są te same. Na Łubiance stoi pomnik Dzierżyńskiego, a i Wołgograd podobno ma się stać Stalingradem. Putin wydaje się następcą sekretarzy generalnych ZSRR. Notabene głosu żyjącego jeszcze Gorbaczowa się ostatnio praktycznie się nie słyszy.
Uczynienie z Memoriału „organizacji kontaktującej się z terrorystami”, to nawiązanie wprost do kłamstw, jakie serwowała propaganda w czasie Wielkiej Czystki. Ciekawe, jak się teraz czują ci, co jeszcze rok temu „wierzyli Putinowi”. Mamy takich również wśród młodego pokolenia analityków i „znawców Rosji” (o ile dobrze tłumaczę niemieckie sformułowanie Russland-Versteher).