Przyznaję, że nie byłem w gronie siedmiu milionów Polaków, którzy śledzili w telewizji historyczne zwycięstwo Polaków nad Niemcami. Nie wierzyłem, że nasi będą w stanie stawić czoło mistrzom świata. Nie spodziewałem się też pogromu w stylu rzeźni, jaką urządzili Niemcy chimerycznej Brazylii na ostatnim mundialu. Myślałem raczej, że oni strzelą na Stadionie Narodowym ze trzy bramki, my odpowiemy jedną. I znowu usłyszymy, że polegliśmy po walce, że było blisko, a tak w ogóle to przecież nic się nie stało.

Zwycięstwo z Niemcami to rzecz bez precedensu. I wcale mi nie przeszkadza, że zostało odniesione po świetnej grze bramkarza, a z trzech celnych strzałów na gole zamieniliśmy dwa. Niemcy mieli (widziałem skrót) miażdżącą przewagę, ale to my wygraliśmy niemożliwy do wygrania mecz. Zachowaliśmy się trochę jak sami Niemcy, którzy zazwyczaj dobijali rywali właśnie swoją skutecznością. Podoba mi się też, że Polacy nie wpadli w absurdalną euforię, nie próbują wmawiać nikomu swej wyższości na mistrzami globu. Nie są też nawet pewni, że to zwycięstwo wystarczy w ostatecznym rozrachunku do awansu na Euro 2016.

Ja też nie jestem tego pewien, ale znaczenia wygranej z Niemcami przecenić nie można. Przez ostatnie lata reprezentacja zrobiła wiele, by zohydzić swój własny obraz. Teraz możemy wreszcie wierzyć, że polscy piłkarze są w stanie nie przynosić nam wstydu.

Dzień wcześniej z faworyzowaną Hiszpanią – wciąż jeszcze przecież mistrzem Europy – wygrali Słowacy. Po wspaniałej erze znaczonej dwoma triumfami na Euro i jednym na mundialu, Hiszpanie przeżywają teraz kryzys. Wielkie pokolenie Iniesty i Xaviego nasycone reprezentacyjnym i klubowym sukcesem jest wypalone, media w Madrycie nawołują do generacyjnej zmiany. Trener Vincente del Bosque wprowadza ją jednak niemrawo, dlatego na odbudowę Hiszpanów po upokarzających mistrzostwach świata w Brazylii i złym starcie eliminacji trzeba jeszcze czekać.

Symbolem końca La Furia Rioja jest piłkarz będący do niedawna symbolem jej najbardziej spektakularnych triumfów – Iker Casillas. Jako kapitan wznosił puchary świata i Europy, do dzisiaj jest ikoną Realu Madryt, pamiętającą jeszcze czasy galacticos. Zawsze imponował pewnością siebie, zapisywał się w pamięci kibiców nieprawdopodobnymi interwencjami. Kiedy Jose Mourinho zaczął stosować w bramce Realu rotację, w lidze stawiając na Diego Lopeza, a w pucharach na Casillasa, fani Los Blancos potraktowali gest aroganckiego Portugalczyka niczym zamach na klubową świętość. Tymczasem tropem Mourinho poszedł kolejny szkoleniowiec Królewskich Carlo Ancelotti i skończyło się na La Decima – Casillas wznosił w maju dziesiąty w historii klubu puchar dla najlepszej klubowej drużyny Starego Kontynentu. W lidze wciąż jednak bronił Lopez, dziś zawodnik AC Milan. Gdy dowiedział się bowiem, że w nowym sezonie będzie jedynie zmiennikiem świętego Ikera, postanowił opuścić Santiago Bernabeu. W majowym finałowym starciu z Atlético, Madryt Real był krok od porażki, a gola lokalnym rywalom niemalże sprezentował Casillas. Mimo to pozostaje on ciągle synonimem hiszpańskiego futbolowego triumfu. Jeszcze dwa lata temu, kiedy obronił wraz z kolegami tytułu mistrza naszego kontynentu, nie dostał Złotej Piłki dla najlepszego gracza świata chyba tylko dlatego, że tego wyróżnienia wręcz programowo nie przyznaje się bramkarzom. Niesprawiedliwie.

Podczas polskiego Euro Casillas pokazał też, jakim jest człowiekiem. Spotkał się wówczas z czternastoletnim Dawidem Zapiskiem, chłopcem chorym na rdzeniowy zanik mięśni, a jednocześnie jego najbardziej oddanym fanem z Polski. Wiadomość o śmierci Dawida dosięgła Casillasa tuż przed meczem z Manchesterem City w Lidze Mistrzów. Wtedy nie cieszył ze zdobywanych przez Real bramek. Potem tłumaczył, że ból był zbyt duży. „Spoczywaj w pokoju, przyjacielu” – żegnał na Facebooku chłopaka z Polski.

Po fatalnych dla siebie mistrzostwach świata Casillas dostawał wiele wyrazów wsparcia, przede wszystkim od innych bramkarzy. Jest i pozostanie wielkim mistrzem. Właśnie dlatego oglądanie jego ostatnich meczów jest trudne, szczególnie dla jego najbardziej zagorzałych zwolenników. Gra słabo, interweniuje pechowo, przestał być talizmanem swych drużyn. Koledzy dziękują mu za każde udane zagranie, jakby spodziewali się kiksa. A wielki Iker patrzy pustym wzrokiem, jakby sam nie rozumiał, co się z nim dzieje. Kibice są nieubłagani, ostatnio w Madrycie wygwizdali Casillasa. W klubie chcą, żeby bronił Keylor Navas, w reprezentacji David de Gea. Jednak del Bosque i Ancelotti wciąż nie dają Casillasowi się odbudować. Gdyby spróbowali zdjąć z niego presję, gdyby grał w mniejszym klubie i nie występował w narodowym stroju, powróciłby w swej zwyczajnej formie.

Albo i nie. I tak ma przecież miejsce w historii futbolu. Lat sukcesów nie przesłoni nawet obecny zmierzch mistrza. Tylko dlaczego przedłuża się go w nieskończoność, nie pozwalając zejść ze sceny w chwale? Albo lepiej – przenieść się na inną, do mniejszego teatru.