Zdecydowałeś się poświęcić sporą część twojego życia literaturze. Kiedy rozpoczęła się ta fascynacja?
Wydaje mi się, że początki mojej przygody z literaturą to okres późnego dzieciństwa, gdy wraz z rodziną przeniosłem się z bloku na osiedle willowe pod Sztokholmem. Tam dzieciaki nie bawiły się na podwórku, spontanicznie spędzając razem popołudnia, ale miały czas starannie organizowany przez rodziców. Chyba w akcie protestu przeciwko tej nowej rzeczywistości zacząłem czytać: najpierw po szwedzku i prawie jednocześnie po polsku.
Drugim decydującym momentem był mój pobyt w Warszawie. Przez tydzień mieszkałem u Mai Komorowskiej i nieszczęśliwie zachorowałem na zapalenie zatok. To ona podsunęła mi „Kronikę wypadków miłosnych” Konwickiego – to było moje pierwsze zetknięcie z tym autorem.
Zachęcony tymi doświadczeniami, już sam z siebie zainteresowałem się współczesną literaturą polską i to miało wpływ na moje inne decyzje zawodowe.
Kiedyś przeczytałam, że fotograf powinien być niespełnionym malarzem, a tłumacz – niespełnionym pisarzem. Kimś wściekle zdolnym, ale nie tak zdolnym, by stworzyć coś własnego. Dość okrutne to słowa, nie uważasz?
(Śmiech) Myślę, że coś w tym jest, choć nie zgadzam się z tym do końca…
Na umiejętności pisarza składają się różne elementy, jak choćby wyobraźnia, sprawność w tworzeniu fabuły, postaci, całego tła literackiego. Ale jest jeszcze styl. Większość autorów, z którymi rozmawiałem, mówi, że najważniejsze i zarazem najtrudniejsze jest znalezienie „głosu” – narratora, postaci i własnego. Ten głos to styl, który autora wyróżni spośród innych.
Tłumacz musi być wyczulony właśnie na styl, jego zadaniem jest dopasować się, „dostroić” swój głos i język w taki sposób, by zachować jednocześnie głos autora oryginału. Na tym etapie tłumacz pracuje jak pisarz, musi najpierw „usłyszeć” ten właściwy głos.
Jakie są zatem cechy tłumacza idealnego?
Przede wszystkim, tłumacz musi być dobrym, wnikliwym i uważnym czytelnikiem.
Następnie, musi mieć niezwykłą wyobraźnię, ponieważ nie tłumaczy tylko słowa z jednego języka na drugi, tłumaczy również poprzez dźwięk i obraz. Te obrazy, ich treść i bohaterowie, muszą być spójne ze wspomnianym przeze mnie przed chwilą głosem tekstu, z jego rytmem i brzmieniem… Jednym z kluczowych etapów jest przejście od tych spójnych obrazów, które powstają w mojej głowie podczas czytania, do tekstu pisanego. Dlatego, gdy tłumaczę, dużo czytam na głos – muszę słyszeć tekst, żeby wiedzieć, czy zmierzam w dobrym kierunku.
Profesor Henryk Siewierski, współtłumacz tomu „Mensagem” Fernanda Pessoi, powiedział, że tłumaczenie nigdy się nie kończy. Czy to prawda?
Oczywiście! Można by to porównać do żydowskiej tradycji stałego interpretowania Tory. Zauważmy, że tłumaczenia starzeją się szybciej niż oryginały i dlatego też „odświeżamy” je dość regularnie.
Wydaje mi się, że oryginał jest zawsze bardziej „otwarty”, podczas gdy tłumaczenie siłą rzeczy zamyka niektóre interpretacje. Dlatego właśnie klasyki są klasykami, ponieważ niezależnie od upływu czasu przemawiają i oddziałują na kolejne pokolenia, ich uniwersalność to jest właśnie otwartość na coraz to nowe spojrzenia. Tłumaczenie musi te spojrzenia uchwycić, ale najpierw musi na nowo otworzyć tekst. Tu dokonuje się wyborów, które „zamykają” dzieło.
Jaki jest twój rytm i proces pracy nad tłumaczeniem? Co jest dla ciebie najtrudniejsze w tej pracy?
Mój mentor, Anders Bodegård, bez którego nigdy nie zostałbym tłumaczem, podczas seminarium, na które uczęszczałem i podczas którego zacząłem tłumaczyć „Kosmos” Gombrowicza, dał mi kilka narzędzi i chwytów.
Ja sam uważam, że nie mam najlepszych predyspozycji do tłumaczeń literackich, ponieważ z natury jestem niecierpliwy, rozkojarzony i towarzyski, lubię pracować z ludźmi… Zatem wykonuję tę pracę wbrew sobie, tłumaczenie zmusza mnie do ujarzmienia mojego charakteru. Ale też dlatego sprawia mi to przyjemność, trochę w tym terapii i pracy nad sobą; konsekwencją jest harmonia. Patrzę na to jako na rodzaj medytacji.
Przetłumaczyłeś już sporo polskich dzieł. Które było Twoje ulubione, jeśli w ogóle można tłumaczenia klasyfikować w takich ramach?
Ponieważ w Szwecji wiedza o publikowanych w Polsce książkach jest niewielka, my, tłumacze, jesteśmy zarazem agentami polskiej literatury. Dzięki temu często wybieramy, co chcemy tłumaczyć – i ja też miałem to szczęście.
Muszę tu wymienić „Kosmos”, który jest czymś absolutnie specyficznym, również dlatego, że jest to bardzo ważna powieść dla mnie samego. Czytałem ją bardzo wiele razy i w pewien sposób ukształtowała ona mój światopogląd. Pięć lat borykałem się z tym tekstem, żeby w jakiś sposób język szwedzki dostosować do Gombrowicza! To na „Kosmosie” uczyłem się tłumaczyć i poznałem siebie jako tłumacza. Kompozycja i postaci tej powieści towarzyszą mi właściwie nieustannie, w pewien sposób żyję w „Kosmosie”.
A cudze tłumaczenia?
Tu jeszcze raz wspomnę Andersa Bodegårda, który poprzez swoje tłumaczenie „Dzienników” ustawił głos Gombrowicza w języku szwedzkim. Jest dla mnie wzorem, jeśli chodzi o tłumaczenie z polskiego na szwedzki – ma słuch absolutny, świetnie oddaje teksty Miłosza, Szymborskiej, Ewy Lipskiej, Zagajewskiego… Na jego tłumaczeniach, które mogłem porównywać jednocześnie z oryginałami, zobaczyłem cały wachlarz możliwości… Przykładem może być słowo „przestrzeń”, które w językach skandynawskich jest bardzo trudne do ujęcia; Bodegård ma cały arsenał pojęć oddających właśnie to słowo.
Inne tłumaczenie, które teraz przychodzi mi do głowy, to praca Gunnel Vallquist, tłumaczki Prousta na szwedzki. Jest to tłumaczenie, w którym całe słownictwo zostało uwspółcześnione, nie ma w nim żadnych anachronizmów.
Taki szwedzki odpowiednik Barańczaka…?
Tak, myślę, że można by ich porównać. Dowiedziałem się ostatnio, że Vallquist także ocenzurowała Prousta, na przykład zastąpiła eufemizmami wulgaryzmy pojawiające się w oryginale. To właściwie zabawne, gdyż Szwecja jest dość tolerancyjnym krajem. Gunnel z jakiegoś powodu postanowiła Prousta utemperować.
Czy marzysz o pracy nad jakimś konkretnym tekstem lub autorem? Nad czym pracujesz aktualnie?
W związku ze specyfiką rynku muszę myśleć dwukierunkowo: z jednej strony biorę pod uwagę potrzebę wprowadzenia jakiegoś tekstu do świadomości szwedzkiego czytelnika. Gdyby ktoś mnie zapytał, co teraz należałoby na szwedzki przetłumaczyć, powiedziałbym, że Myśliwskiego. Nie chcę powiedzieć, że należy tłumaczyć najlepszych współczesnych autorów, jednak nie mam wątpliwości, że w Szwecji ich głos jest potrzebny i ważny.
Sam natomiast chciałbym przetłumaczyć opowiadania Iwaszkiewicza. Zainspirowała mnie koleżanka po fachu, Antonia Lloyd-Jones, która, tłumacząc Iwaszkiewicza na angielski, dokonała przy okazji świetnego wyboru jego opowiadań. Teraz zlecono mi przetłumaczenie „Kronosa” Gombrowicza, a zanim wezmę się za to, muszę jeszcze skończyć powieść Witkowskiego. Równocześnie tłumaczę też wiersze Tadeusza Dąbrowskiego i Julii Fiedorczuk. Dbam o pewną równowagę, staram się tłumaczyć zarówno prozę, jak i poezję.
„Kronos”… To chyba dosyć dziwna rzecz do tłumaczenia: samego tekstu niezbyt wiele, właściwie istota tkwi w przypisach. Zastanawia mnie, na ile takie zlecenie jest łatwe, a na ile trudne?
Cóż, jest ono o tyle trudne, że budzi we mnie skojarzenia z księgowością i odczytywaniem szyfrów: nie jesteśmy do końca pewni, co oznaczają wszystkie występujące w tekście skróty – pomimo ogromnego wysiłku Rity Gombrowicz, jej zespołu i Wydawnictwa Literackiego.
Inna przeszkoda to sama publikacja takiego tekstu: i tu moje uwagi wyraziłem w prasie szwedzkiej zaraz po ukazaniu się „Kronosa” w Polsce. Trochę mnie dziwiła promocja, która klasyfikowała wydanie tych notatek jako najważniejsze wydarzenie literackie, jeśli nie stulecia, to przynajmniej roku. Tymczasem „Kronos” to nie jest literatura piękna, tylko zapiski czysto informacyjne, porządkujące jakieś osobiste sprawy.
Słynny kafkowski kwit z pralni…
Właśnie! Drażniło mnie przede wszystkim, że potraktowano ten tekst jako zestaw odpowiedzi, który wypełni białe plamy życiorysu Gombrowicza. Z jakiegoś powodu, założono, że Gombrowicz sam przed sobą nie kłamie. Natomiast moja intuicja podpowiada mi, że pierwszą osobą, którą oszukujemy, jesteśmy my sami…
Poza tym, czy w ogóle możemy przyjąć, że Gombrowicz miał ambicję bycia szczerym? Przecież dobrze wiemy, że Gombrowicz kontrolował interpretację dotyczące jego życia oraz tekstów. Tak więc powiedziałbym raczej, że „Kronos” jest próbą uporządkowania pewnych faktów przed sobą samym i przed przyszłymi badaczami, próbą utrzymania w ryzach przyszłych biografii. Nie do końca przekonują mnie na przykład podboje erotyczne młodego Witolda: zwłaszcza te zaloty do kucharek, kelnerek czy pokojówek. Odbieram to jako kreację, stylizację na nonszalanckiego młodego arystokratę.
Uważam, że „Kronos” to dodatkowy głos Gombrowicza, potrzebny i ważny, ale nie dostarczający nam tak wielu odpowiedzi, jakbyśmy chcieli.
Klementyna Suchanow wypomina Gombrowiczowi snobizm. Jest on w pewnym sensie uzasadniony wychowaniem i kulturą tamtych czasów, jednak wydawać by się mogło, że Witold ze swoją potrzebą buntu powinien odrzucić również i to. Z drugiej jednak strony, w tym snobizmie też tkwią korzenie Gombrowiczowskiego głosu.
Zgadzam się tutaj z Klementyną. Uważam, że rodzaj elitaryzmu, jaki wyznawał i głosił Gombrowicz, jest jedną z wiodących cech jego sposobu bycia, co musiało przełożyć się na jego styl.
Nie da się z Gombrowicza zrobić demokraty, usprawiedliwić go… Ale jego słynne słowa, wypowiedziane do Rity Gombrowicz pod koniec życia pisarza: „Ja jestem pępkiem świata, ale ty też”, pokazują, że musiał on zdawać sobie sprawę z własnego egotyzmu i egoizmu. Nie uznawał on swego systemu wartości za uniwersalny, choć faktycznie ustawiał świat w taki sposób, by samemu być na jego szczycie.
Kiedy zacząłeś czytać Gombrowicza? Co dla ciebie znaczyło to „spotkanie”?
Miałem dziewiętnaście lat, a moim intelektualnym środowiskiem byli niemieccy jezuici, pod wpływem których wszedłem głęboko w świat teologii i mistyki katolickiej. Ksiądz, który przygotowywał mnie do bierzmowania, zafascynowany był także mistyką franciszkańską, którą również siłą rzeczy chłonąłem. Krótko mówiąc, wkraczałem w dorosłość, budując świat oparty na wierze o fundamentach intelektualnych. Właśnie wtedy ta wiara zaczęła się we mnie chwiać i Gombrowicz był dla mnie ważnym krokiem w jej demontażu.
Znajomi żartują, że jezuici zbudowali we mnie system wiary, który tylko Gombrowicz mógł zburzyć (śmiech). Chyba coś w tym jest! Gombrowicz był bezkompromisowym ateistą, ponieważ nie znosił iluzji. Jego postaci co prawda nie brak białych plam, sprzeczności i samozakłamania, ale jak nikt inny wyczuwał fałsz. I o tym jest „Kosmos” – o tym, w jaki sposób nasz mózg i wzrok nieustannie porządkują rzeczywistość, która tak naprawdę jest chaosem. Jesteśmy mistrzami w wyszukiwaniu wzorów, modeli, układów, które, zdaje się, do końca nie istnieją. Dla katolika zetknięcie się z takim podejściem jest ogromnym wyzwaniem i szokiem, zwłaszcza jeśli chce on pozostać przy swojej wierze.
Ale Gombrowicz miał na mnie znaczący wpływ także z innego powodu. Borykał się z tym samym, co ja, czyli ze środowiskiem polonijnym, a konkretnie z jego głupawym nacjonalizmem. Ja, jako pół-Polak, miałem do czynienia z tym dziwnym rodzajem „polskości emigracyjnej”, należałem do harcerstwa poza granicami kraju, kierowanego z Londynu, jeździłem na szkolenia do Anglii i Kanady…
Tych grup nikt nie opisywał i nie krytykował w sposób tak trafny, jak właśnie Gombrowicz. Mawiał on, iż polska kultura i polski język, próbując się ścigać z Europą zachodnią, nigdy nie wytworzą wielkich pisarzy, kompozytorów czy artystów, gdyż nasz głos jest za słaby; ten wyścig uznawał on z góry za przegrany. To ostre słowa, ale jest w nich trochę prawdy.
Tak więc, Gombrowicz był dla mnie ważny w odkrywaniu innych sposobów definiowania polskości, a także sposobu rozumienia rzeczywistości.
Dla mnie Gombrowicz jest wciąż niezwykle aktualny, niezmiennie znajduję w nim świeżość i młodość, które są wręcz zaraźliwe. Jestem ciekawa, co dziś, z perspektywy już kilku lat od pierwszego zetknięcia z tym autorem, jest dla ciebie najważniejsze w jego twórczości?
Najważniejsze dla mnie będą zawsze „Dzienniki” – to jest tekst, do którego wracam nieustannie, ponieważ mówi o ustawianiu relacji pomiędzy nami – jednostkami a zbiorowościami, do których należymy. Ta nieprzerwana walka o „ja”, o to, aby pozostać sobą, przy świadomości tego, że nasz głos jest w dużej mierze wytworem społeczności, to treść naszego życia. Najmocniej widać to właśnie w „Dziennikach”, ale jest to też genialnie przedstawione w „Pornografii”. To, co ja mówię i jak to mówię, jakie dobieram słowa, nie jest tylko „mną”, ale też moim środowiskiem, rodziną, rzeczywistością, w której funkcjonuję. Dlatego zdefiniowanie naszego „ja” jest takie trudne… . Gombrowicz rozumiał tę zależność na długo przed socjologią takich badaczy jak Pierre Bourdieu.
W Argentynie w tym roku obchodzona jest 75. rocznica przybycia Gombrowicza do Buenos Aires. W związku z tym odbył się tam I Międzynarodowy Kongres poświęcony życiu i twórczości Gombrowicza, na który zgłosiły się osoby z krajów europejskich, ale też z Ghany czy Korei. Ciekawi mnie, jaki jest odbiór Gombrowicza w Szwecji?
W Polsce ten odbiór się bardzo zmienił na przestrzeni ostatnich lat – Gombrowicz przecież znalazł się w kanonie lektur szkolnych!
W Szwecji Gombrowicz ma niewątpliwie mocną pozycję: w latach 60. był obecny przede wszystkim dzięki wystawianym dramatom. Później trochę wyszedł z mody, ponieważ nie był wystarczająco radykalny jak na lata 70.: jego arystokratyzm uznawano za zbyt zachowawczy. Jednak od końca lat 80. jego twórczość nie przestaje inspirować. Ma posłuch zwłaszcza wśród osób, które same tworzą, wręcz wydaje mi się, że znalazłby się on wśród dziesięciu najbardziej wpływowych autorów. Podobnie jest zresztą w sąsiedniej Norwegii, gdzie pod jego wpływem pozostaje na przykład czytany na całym świecie Karl Ove Knausgaard.
W szwedzkiej literaturze Gombrowicz jest punktem odniesienia w autofikcji, przy tworzeniu tekstu literackiego, który nie jest powieścią. Fascynacja Gombrowiczem bierze się stąd, iż on nie boi się pokazać swojego warsztatu – i to jest niezwykle inspirujące. Ponadto, nie zapominajmy o tym, o czym już mówiliśmy, czyli o poszukiwaniu tożsamości – to jest niewątpliwie zadanie dla każdego twórcy i stąd również płynie uniwersalność tego autora.
Jak będzie dalej, zobaczymy. Ciekawi mnie, jak zostanie odebrany „Kronos” i jak zmieni to sposób patrzenia na Gombrowicza. A to okaże się niebawem!