Późny poniedziałkowy wieczór. W hotelowym pokoju oglądam na antenie TVP Polonia program „Tomasz Lis na żywo”. Naprzeciw prowadzącego Ewa Kopacz. Mówi przekonująco, wychyla się w stronę rozmówcy, stara się być konkretna, wyrażać się jasno i precyzyjnie. Można zażartować, że wierna jest przesłaniu z jednej zesztuk Antoniego Czechowa – „trzeba pracować, pracować, pracować”. A wtedy jakoś będzie.

Pisałem kilka tygodni temu w „Kulturze Liberalnej” o fatalnym starcie Kopacz, o tym, że inauguracja jej rządu była fatalnie odegranym i niefortunnie obsadzonym przedstawieniem. Od tamtej pory widać wielki wysiłek pani premier, by zatrzeć złe pierwsze wrażenie. W programie Lisa również było to widoczne – szefowa gabinetu stara się odpowiadać wprost, nie unika trudnych tematów, a jednocześnie umiejętnie waży słowa. Podkreśla również, że nie dla niej zawiłości polityki, że będzie mówić wprost, tak jak przystało na lekarkę z Szydłowca. Najwyżej ktoś ją wykpi, że z prowincji. A to nie będzie dla niej inwektywa, lecz komplement.

Ewie Kopacz brak może jeszcze obycia w telewizyjnych studiach, zasób słów może jeszcze nie ten, umiejętności oratorskie zapewne też. Tyle że chyba jak najbardziej świadomie zbudowała wizerunek rządzącej, która brzydzi się zwyczajnymi metodami rządzących. Swoich współpracowników ustawia do pionu, gdy słyszy, że czegoś nie da się zrobić, bo przecież dzięki uczciwiej pracy wszystko musi się udać. Celowo podkreśla prostotę swego myślenia, chętnie skraca dystans. Przed obradami szczytu Unii Europejskiej w Brukseli zakrzyknęła dziarsko do polskich dziennikarzy, aby trzymali za nią kciuki.

Nie wiem, jakim premierem jest Ewa Kopacz i jakim będzie, ale rozumiem, że za te wszystkie większe i mniejsze gesty można było ją już polubić. Przeciętny konsument polskiej polityki miał dość metod działania bohaterów afery taśmowej, a pani premier ostentacyjnie się od nich odcięła. Ostro też zareagowała w sprawie wypowiedzi Radosława Sikorskiego o domniemanym rozbiorze Ukrainy. Niektórzy nawet zastanawiali się, czy udzielając ostrej reprymendy drugiej osobie w państwie nie przekroczyła swych uprawnień.

Ewa Kopacz nie cierpi chodzić w mundurkowych garsonkach, a biedna – musi. Wolałaby w dżinsach i koszuli. Namawia współpracowników, by pili kakao, bo magnez jest najważniejszy. | Jacek Wakar

Na efekty jednak nie trzeba było długo czekać. Na stronach Onetu czytam, że w badaniu wizerunkowym Ewa Kopacz przewodzi dziś w rankingach zaufania i uczciwości, jest politykiem najbardziej lubianym, najbardziej skutecznym przywódcą (a przy tym silnym i zdecydowanym). Wygrywa też, gdy chodzi o tolerancję i otwartość na świat, a także zrozumienie potrzeb zwyczajnych Polaków. Mimo że w czasie pierwszej konferencji prasowej na pytanie o konflikt ukraiński, odpowiedziała w skrócie, że jest kobietą, dziś postrzegana jest jako polityk w sam raz na czas kryzysu na Ukrainie. Jarosław Kaczyński wyprzedza ją tylko w jednej kategorii – patriotyzmu.

Premier zdobywa więc punkty, co wpływa na sposób opisywania jej przez media. Do niedawna na okładkach pism Ewa Kopacz patrzyła przez szparę w drzwiach przestraszonym wzrokiem, jakby chciała podglądać świat jej obcy, w dodatku – mimo awansu – całkowicie niedostępny. Dziś z okładek patrzy na nas uśmiechnięta i pewna swych racji kobieta z klasą, polska nie przymierzając Angela Merkel czy Hillary Clinton. Niewiele dzieli nas od szyderstwa do bezbrzeżnej akceptacji, za to z upodobaniem popadamy w skrajności.

Swojego czasu – za rządów Jarosława Kaczyńskiego – szerokim echem odbił się opublikowany w „Dzienniku” artykuł Michała Karnowskiego, w którym opisywał on zwykły dzień zapracowanego premiera. Szło to mniej więcej tak: pobudka o piątej rano, szybka kawa i skromne śniadanie, pod domem już samochód, w te pędy do kancelarii. Prasówka, narada i od razu wyjazd z gospodarską wizytą gdzieś na głuchą wieś, bo szefowi rządu nie obce są problemy rolników. Powrót późnym popołudniem, kolejne narady. I odpoczynek blisko północy. Szef rządu pada z wycieńczenia, a przecież jutro czeka go równie trudny dzień.

Niewiele dzieli nas od szyderstwa do bezbrzeżnej akceptacji, za to z upodobaniem popadamy w skrajności. | Jacek Wakar

Zdziwiłem się, że w tej samej kategorii startuje tygodnik „Wprost”, który do niedawna prowadził wojnę z całą wierchuszką Platformy Obywatelskiej. Na okładce (nr 44/2014) Kopacz jako matka narodu oraz filuternie łobuzerskie hasło „Premierzyca”. W środku natomiast relacja Agnieszki Burzyńskiej (jakiś czas temu śledziła aferę podsłuchową) o kilku dniach z panią premier. Dowiadujemy się z niej, że Ewa Kopacz nie cierpi chodzić w mundurkowych garsonkach, a biedna – musi. Wolałaby w dżinsach i koszuli. Namawia współpracowników, by pili kakao, bo magnez jest najważniejszy. Nie lubi przedłużać w nieskończoność dyskusji, jest precyzyjna i konkretna. Posiedzenia i narady zaczyna zawsze punktualnie, w dodatku kończy o czasie. Burzy się – podobnie jak Grzegorz Schetyna – na niegodne zachowanie marszałka Sikorskiego. Takie rzeczy im, byłym marszałkom Sejmu, po prostu nie mieszczą się w głowie. Jest nieprzewidywalna dla doradców, niczym najwięksi łamie zastane schematy. No i „nie stwarza wokół siebie atmosfery Bizancjum”. Podczas wizyty w Paryżu macha do dziennikarzy, przychodzi na taras, rozmawia. Swej rzeczniczce i ludziom z polskiej ambasady każe znaleźć klimatyczną knajpkę. Ma przyjechać tam, gdy tylko skończy ważne spotkanie. Wreszcie najważniejsze – w rządowym samolocie pyta, gdzie siedział Tusk. A gdy się dowiaduje, zajmuje miejsce po drugiej stronie. I ma też wady, ale jakże ludzkie. Pali – „i to nie lighty” – i jest uzależniona od słodyczy. A mimo to schudła kilka kilogramów!

Czytałem artykuł Burzyńskiej z narastającym zdziwieniem. Rozumiem, że zapaliła z panią premier nie raz, nie dwa i została zauroczona. Ale tak bardzo zmienić front i pomylić dziennikarskie epoki…? Chyba że cały tygodnik „Wprost” tak intensywnie zachwycił się nowym rządem PO i PSL (troska o państwo i wysokie standardy komunikowania się ze społeczeństwem wręcz biją z tekstu o premierzycy), że polubił nawet Grzegorza Schetynę. Tylko czekać na kolejny reportaż, tym razem o szefie dyplomacji. Wcale nie zdziwię się, gdy przeczytam, że jest filantropem i chętnie przeprowadza staruszki przez ulicę. Chociaż potrafi z rzadka siarczyście przekląć – w końcu to facet z krwi i kości…