Skala tragedii była rzeczywiście szokująca. Zginęło kilkadziesiąt osób, wiele wyszło z opresji z odmrożeniami – i z traumą po przeżyciach tak trudnych do wymazania z pamięci. Październikowa tragedia, przebieg akcji ratowniczej oraz wnioski, które chcą z dramatu wyciągnąć władze Nepalu, skłaniają mnie do podzielenia się co najmniej paroma refleksjami.

Pierwsza z nich to przekonanie piszącego te słowa, że każde wyjście w góry, tym bardziej w góry wysokie, wiąże się z ryzykiem. Oczywiście, skala tego ryzyka będzie różna w zależności od stawianych sobie celów. Czym innym jest bowiem wspinaczka po ekstremalnie trudnej ścianie któregoś z ośmiotysięczników, a czym innym – wędrówka popularną ścieżką trekkingową. Notabene, warto pamiętać o używanym w kontekście górskich eskapad nazewnictwie. Wędrówka wokół Annapurny nie jest oczywiście żadną wspinaczką – jest po prostu turystyczną wycieczką, tyle że dłuższą i podzieloną na kilkanaście dziennych etapów. Taką, która wymaga także przekroczenia przełęczy Thorong o wysokości około 5400 m n.p.m. Jednak przy pełnej świadomości różnic pomiędzy wspinaczką i turystycznym wędrowaniem po górach, trzeba pamiętać, że każde z tych działań obarczone jest ryzykiem proporcjonalnym do postawionego zadania.

Znam rejon październikowej tragedii zarówno z lat 70. ubiegłego wieku, jak i sprzed trzech lat. Różnica w zagospodarowaniu doliny Manangu oraz trekkingowego szlaku jest kolosalna. Przed niemal czterdziestoma laty nie było tam żadnych schronisk, schronów czy pensjonatów, nie było przydrożnych kafejek, a cała wędrówka trwała znacznie dłużej, ponieważ w głąb Himalajów nie prowadziła żadna droga jezdna. Obecnie kilka dolnych odcinków tego szlaku można pokonać samochodem. To wszystko sprawia, że okolica wokół Annapurny stała się bardziej dostępna. A skoro tak, to i liczba turystów niepomiernie wzrosła. W latach 70. przez trzy tygodnie wędrowania spotkałem dwie, może trzy osoby. Przed trzema laty było tych wędrowców blisko tysiąc.

Tak więc himalajski szlak stał się deptakiem, na który zapraszają reklamy dziesiątków biur podróży i agencji trekkingowych. Przy tak masowej skali turystycznych wycieczek banałem jest opinia, że wśród rzesz turystów są ludzie – delikatnie mówiąc – nie najlepiej obeznani z górami, tacy, dla których fakt uczestniczenia w zorganizowanym kilkunasto- lub kilkudziesięcioosobowym trekkingu stanowi gwarancję, że wszystko przebiegać będzie bez zakłóceń. Zresztą agencje trekkingowe utwierdzają swych klientów w takim przeświadczeniu, na przykład angażując do obsługi dziesięcioosobowej grupy nawet trzydziestu lub czterdziestu tragarzy.

Wszystko układa się dobrze do czasu, gdy góry nie pokażą, że są nadal nieprzewidywalnym żywiołem. Nagłe załamanie pogody, niespodziewany opad śniegu lub deszczu, zawieja i huraganowy wiatr, a w konsekwencji zagrożenie lawinowe – to wszystko natychmiast sprawia, że ludzie, którzy przyjechali na dwa lub trzy tygodnie himalajskiego wędrowania, stają wobec wyzwań, którym bardzo często nie są w stanie sprostać. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze presja czasu, zarezerwowane loty powrotne z himalajskich lotnisk lub ze stolicy kraju, czyli Katmandu. Trzeba iść dalej, bo inaczej starannie ułożone itinerarium wycieczki legnie w gruzach, a turysta nie zaliczy „Annapurna Circuit”. A przecież za wszystko zapłacił i agencja musi się wywiązać ze swych zobowiązań.

Dlaczego jednak o tym wszystkim pisać? Dlaczego zaprzątać sobie głowę wydarzeniem tragicznym, ale już minionym, którego konsekwencją będzie wprowadzenie przez władze Nepalu nakazu korzystania z miejscowych przewodników oraz maszerowania przez himalajskie doliny i przełęcze w zorganizowanych grupach? Ano dlatego, że himalajski dramat jest elementem szerszego zjawiska, jakim jest masowa i zorganizowana turystyka. A ta masowa i zorganizowana turystyka przekonuje rzesze ludzi, że mogą dotrzeć do najdalszych zakątków świata, że mogą odwiedzać terytoria niegdyś dla nich niedostępne, a do tego nie muszą ponosić żadnego ryzyka, bo o wszystkim pomyślały już agencja trekkingowa i biuro podróży.

Niestety, ten model jest wyłącznie iluzją. Przede wszystkim dlatego, że góry zawsze mogą zaskoczyć – niekiedy tragicznymi w skutkach niespodziankami. To iluzja również dlatego, że przewodnicy, których rząd Nepalu nakaże turystom wynajmować, nie wyeliminują zagrożeń, a w zorganizowanych grupach wcale nie będzie bezpieczniej. Analizując konsekwencje październikowej tragedii, nie waham się stwierdzić, że ludzie odpowiedzialni za sektor turystyczny Nepalu postanowili wykorzystać himalajski dramat, by jeszcze bardziej rozkręcić turystyczno-trekkingowy biznes. W końcu więcej zorganizowanych grup i większa liczba przewodników to więcej pieniędzy w kieszeniach touroperatorów. Biznes nie od dzisiaj rządzi także w górach i tylko naiwni idealiści mogą wierzyć, że w zapowiedziach nepalskich władz chodzi o bezpieczeństwo, a nie o pieniądze.