Stasiuk_wschod_okladka

Jest taki eksperyment: należy z zamkniętymi oczami określić, gdzie znajduje się północ. Doświadczenie pokazuje, że osoby postawione w takiej sytuacji wskazują różne kierunki. Nie mamy „wewnętrznego” kompasu. Po lekturze „Wschodu” Andrzeja Stasiuka nasuwa się pytanie: gdzie skierowałby swoją uwagę autor, gdybyśmy zapytali go o tytułową stronę świata?

Wbrew pozorom nie jest to pytanie retoryczne. O ile bowiem północ rozumiana jako jedna z czterech stron świata jest wskaźnikiem obiektywnym, opisywany przez Stasiuka wschód wymyka się klasyfikacji czysto przestrzennej. Tak jak w poprzednich książkach autora „Jadąc do Babadag”: przestrzeń „sama w sobie” nie ma prawa bycia, jest „uzależniona” od czasu (okresu konkretnego życia) i postrzegania, a zatem jest przedmiotem interpretacji. Wschód staje się pojęciem intencjonalnym, przefiltrowanym przez jednostkową klasyfikację, co Wschodem jest, a co już nim być przestaje.

W przypadku Stasiuka tym filtrem jest czas przeszły. Wspomnienia z dzieciństwa  i młodości – wizyty u dziadków, przyjaźnie, pierwsze samodzielne wyprawy, których tłem – dziś dla autora oczywistym, a w tamtych latach jeszcze nieuświadomionym – był ustrój komunistyczny. Właściwie nie chodzi nawet o przestrzeń polityczną, raczej o nastrój, coś, w czym się wyrastało, co było normą, którą po latach wspomina się z nostalgią, jako że nic poza nią nie było. Powrót do przeszłości musi być zatem podróżą na Wschód, do kolebki komunizmu. Jak to jest – pyta Stasiuk po latach – w tej Rosji, „kraju, w którego cieniu upłynęły mi dzieciństwo i młodość” i który był „duchową ojczyzną mojego pegeeru”? A jak jest w Chinach, gdzie komunizm nadal trzyma się mocno? Pokusa jest nie do odparcia, by wreszcie posmakować tego świata świadomie, wrócić do czasów dzieciństwa, ale z dzisiejszym doświadczeniem, wrażliwością – wyłuskać z niego, co najcenniejsze, a co wymyka się kategoriom lansowanym przez świat Zachodu. O tak, taka podróż na Wschód warta jest zachodu.

Podobnie jak w poprzednich książkach autor szuka tego, co przeminęło, a czego cień można jeszcze dostrzec w przejawach codziennego życia, sposobie życia zwykłych ludzi, bezkresnych krajobrazach. Wschód jest miejscem, w którym przyszło mu żyć i w którym teraz – w sile wieku – świadomie chce swoje przemijanie osadzić. Wśród mongolskich stepów, pustynnej pustki, wiatru, kurzu i starych kobiet w chustach, takich samych w Polsce, Rosji, Kirgizji i Tadżykistanie. Z dala od komercyjnego Zachodu z całą jego pustką ideologiczną, kultem pieniądza i ogłupiającą telewizją. Choć z zalewającą wszystko powodzią chińskiej tandety.

Wschód jest wehikułem czasu. Przez pewien czas rolę tę mógł pełnić Stadion Dziesięciolecia, dzięki któremu autor „nie musiałby jeździć do Azji”. W przeszłość przenosi również spacer ulicami wietrznego Lublina. Celem przechadzki tak naprawdę nie jest budka z kebabem przy dworcu autobusowym, lecz kolejka po chleb w pegeerowskim sklepie w „osiemdziesiątym trzecim” bądź „siedemdziesiątym czwartym”. Bo w tej historii wszystko się zazębia, przeplata, niczym w mantrze, a może tańcu chocholim: wspomnienia z dalekiej i bliskiej przeszłości (teraźniejszości?), przewidywanie tego, co nadejdzie; obrazy, postaci, niby te same, choć za każdym tanecznym obrotem inne, uzupełnione o nowe powiązania, znaczenia. Efekt ten jest zwielokrotniony przez powtarzanie tych samych sformułowań, myśli, nadających tej prozie rytm i porządek. Czy fraza o Wschodzie, gdzie „czas ma postać powietrza, które krąży wokół ziemi, nadkrusza krawędzie skał i przenosi piaski z miejsca na miejsce” mogłaby zostać utkana w inny sposób?

Jest to taniec powolny, trochę zmęczonego już tancerza, który czuje się jego ostatnim mistrzem, być może nadmiernie celebrującym każdą chwilę. Jak sam o sobie mówi: „musiałem unieść te wszystkie obrazy, by potem połączyć je z tymi dawnymi, żeby jedno przeświecało spod drugiego, aż nie będzie można rozróżnić”. Można zaryzykować myśl, że niczym się nie różni podróż ulicami Ułan Bator od eksplorowania Stadionu Dziesięciolecia, czy spaceru ulicami Lublina – wszystko jest poszukiwaniem mądrości. A raczej próbą potwierdzenia, że pamięć jednostkowa rozpływa się w mądrości zbiorowej, która nie zanika w ślepym pochodzie ku nowemu. Jak zresztą pisze autor: „Pamiętam, jak pachniało powietrze we wsi nad Bugiem czterdzieści lat temu, i pragnąłem, by pamięć odnalazła tutaj coś w rodzaju potwierdzenia swojego sensu. Że nie jest samotna i pozbawiona znaczenia. (…) łagodne ukłucie w sercu było dowodem, że minione nie umiera”.

Mimo że „Wschód” jest książką pod wieloma względami podobną do dotychczasowej twórczości Stasiuka – pełną zaraźliwej melancholii refleksją zrodzoną w podróży do chwil i miejsc dla niego ważnych – można w niej wyczuć nowe tony. Autor tym razem dość mocno podkreśla główną ideę spinającą poszczególne części tekstu w integralną całość. Po trosze jest to efekt konstrukcji książki (mantra), można jednak odnieść wrażenie, że Stasiuk nieco zwątpił w czytelnika. Narrator obrał również perspektywę komentatora wszechwiedzącego, mimo że z założenia opisuje świat z pozycji „tu i teraz”. Razi trochę to wynoszenie się nad innych, przypisywanie sobie roli ostatniego świadomego strażnika przemijającego świata. Momentami można odnieść wrażenie, że to nie Wschód jest przedmiotem obserwacji, ale obserwacja Wschodu stała się tu przedmiotem opisu. A może to specjalny zabieg? Zamierzona konwencja, tym bardziej że niczym refren w tekście przewijają się zwroty: „nie pamiętam”, „a może było inaczej”?

Nadal jednak Andrzej Stasiuk nie ma sobie równych, jeśli chodzi o wyborną gawędę, styl, język, melodię słowa. Należą mu się słowa uznania za szczerość, bez której ta książka nie miałaby racji bytu, za obraz matki, opis wizyt w domu rodzinnym, skąd wyrusza i dokąd wraca ze swych wypraw.

Wspominając podróż autobusem do dziadków, autor „Wschodu” pisze: „nigdy nie mogłem odgadnąć, co było ważniejsze: to, że umyka, czy to, że się zjawia. To, że odjeżdżam, czy to, że przyjadę”. Po lekturze książki wydaje się, że w perspektywie upływającego czasu ważniejsze jest jednak to, co zostawia za sobą: wspomnienia, dom, w którym wyrastał, „krajobraz, w który cywilizacja wsiąka jak woda w piasek”. Przyszłość to „zagłada”, zalew taniej chińszczyzny, bezrefleksyjne życie według jednego wzorca.

O ile dla wędrowca wiedza dotycząca stron świata jest niezbędna, by osiągnąć cel podróży, dla Stasiuka kierunek „na sam skraj ziem” jest ważny, by nie zagubić się w życiu. Przekornie wędruje pod prąd nowoczesności, szukając oświecenia w krainie, gdzie „nic nie ma, tylko lęgną się wiatry i rodzi się ciemność”.

A w odpowiedzi na pytanie: gdzie skierowałby swoją uwagę autor, gdybyśmy zapytali go o tytułowy wschód, być może po prostu wskazałby na siebie.

 

Książka:

Andrzej Stasiuk, „Wschód”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.