Twierdzenie: Człowiek za życia jest nieśmiertelny, a umiera trzykrotnie.
Uzasadnienie:
(1) Wbrew pozorom człowiek nie jest śmiertelnikiem. Przeciwnie, bardziej właściwe do opisania jego kondycji byłoby słowo „nieśmiertelnik”. Na co dzień bowiem nie myślimy o tym, że kiedyś umrzemy ani tego w żaden wyraźny sposób nie odczuwamy. Śmierć nie pojawia się – lub pojawia się niezmiernie rzadko – na horyzoncie naszej codzienności. Naturalne jest więc dla nas przeświadczenie, że nie umrzemy nigdy, że czasu mamy pod dostatkiem, że choroby, wypadki i śmierć to rzeczy, które przytrafiają się innym ludziom – ale przecież nie nam. Łatwo wskazać fałszywość tego przeświadczenia. Próby skutecznego wyzwolenia się od niego wydają mi się jednak skazane na niepowodzenie. Nie można żyć z ciągłą świadomością własnej śmiertelności. By funkcjonować, potrzebujemy (o czym pisał chociażby Nietzsche) pewnej dozy kłamstwa… Śmierć jest skandalem właśnie dlatego, że na co dzień jesteśmy nieśmiertelni.
(2) Umieramy trzykrotnie, nie jeden raz. Pierwsza śmierć to ta, o której najczęściej myślimy, używając tego pojęcia – fizyczne zejście z tego świata. Ale nawet po tej pierwszej śmierci trwamy jeszcze przecież w pewien sposób. Jesteśmy mianowicie obecni w pamięci bliskich. Po świecie tułają się wciąż osoby, które lepiej lub gorzej nas znały. Kiedy umiera ostatni taki człowiek – ostatnia osoba, która nosiła w pamięci żywe wspomnienie naszej obecności – umieramy po raz drugi. Wreszcie ostatnia, trzecia śmierć, następuje, gdy znika ze świata ostatni ślad naszej obecności. Gdy skruszała doszczętnie grobowa płyta, na której wyryto kiedyś nasze imię, kiedy w archiwum rozpadł się ostatni egzemplarz wydanej niegdyś książki czy namalowanego obrazu. Słowem, po raz trzeci umieramy, gdy nie ma już żadnego śladu naszej obecności; kiedy jest tak, jak gdyby nas nigdy na świecie nie było.
Post scriptum:
Jakkolwiek może to zabrzmieć dziwnie, coraz bardziej nabieram przekonania, że pierwsza z wymienionych śmierci jest obecnie… zagrożona. Mam na myśli niesłychanie ambiwalentne konsekwencje niebotycznego postępu w medycynie, jaki dokonał się w naszej cywilizacji na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Organizm ludzki – ten niezmiernie skomplikowany zegarek (z pewnością nie szwajcarski) – jesteśmy dziś w stanie coraz lepiej regulować, nastawiać. Coraz skuteczniej potrafimy odwlec moment, w którym przestanie on dalej tykać. Coraz częściej oznacza to jednak, zwłaszcza w przypadku naprawdę starych i schorowanych ludzi, nie tyle przywrócenie do zdrowia czy jakiejś w miarę znośnej formy życia, lecz wydłużanie agonii, wegetacji, cierpienia. Paradoks ten wpisany jest w postęp medycyny w sposób, jak sądzę, nieusuwalny. O ile bowiem z punktu widzenia humanistyki śmierć możemy uznać za rzecz naturalną, o tyle ze stricte medycznego punktu widzenia coś takiego po prostu nie istnieje. (I jest to prawdą, nawet jeżeli medycyna posługuje się terminem „zgon z przyczyn naturalnych”). Każda śmierć ma bowiem jakąś przyczynę – coś, co do tej pory w organizmie działało, nagle działać przestało. Nawet w przypadku śmierci osoby stuletniej zgon w tym sensie nie może zostać uznany za naturalny; nie ma bowiem żadnego powodu, aby taka osoba musiała umrzeć właśnie teraz. Słowem, zawsze istnieje jakaś nienaturalna przyczyna – „nienaturalna”, bo z punktu widzenia medycyny naturalny może być tylko organizm poprawnie funkcjonujący. Jej misją – misją, której nie może się wyrzec – jest jego naprawianie. Tylko co, jeżeli zamiast naprawić „popsute” życie, zepsuje nam śmierć?