Węgrzy są narodem, dla którego rozpamiętywanie historycznych traum jest czynnością tak samo oczywistą jak poranne mycie zębów. II wojna światowa, z racji strony, po której się wówczas opowiedzieli, wyłączona jest jednak z katalogu klęsk przywoływanych z masochistyczną rozkoszą. Paradoksalnie – dla sztuki jako takiej – tego rodzaju tabu mogłoby wszak oznaczać coś dobrego: pozwoliłoby spojrzeć z innej perspektywy na śliski, skomercjalizowany już temat Zagłady. Niestety nikomu nie jest łatwo uchronić się przed holokaustowym kiczem, poczynając od „Losu utraconego” Lajosa Koltaia, nieznośnie patetycznej ekranizacji powieści Imre Kertésza, a kończąc na współczesnych produkcjach.
Czy zatem „Duży zeszyt” Jánosa Szásza miał w ogóle szansę na ukazanie wojny bez tego ciężaru? Był jednym z pierwszych filmów zrealizowanych po tym, jak premier Viktor Orbán powierzył stery węgierskiej kinematografii Andrew G. Vajnie, hollywoodzkiemu producentowi i miłośnikowi kina akcji w stylu „Rambo”. Jako rządowy komisarz do spraw filmu miał on zadbać o stworzenie strategii w tej dziedzinie, która – zdaniem premiera nazywanego w niektórych kręgach Viktatorem – jak wiele innych wymagała centralizacji. Vajna na swoim koncie miał między innymi produkcję łzawego historycznego melodramatu „1956 – Wolność i miłość”. Obawy, że ekranizacja pierwszej części powieściowej trylogii Ágoty Kristóf pójdzie w ślady tego obrazu, królującego swego czasu w box office’ach, lecz artystycznie dość miernego, nie były więc pozbawione podstaw.
Na szczęście film Szásza posiadał dość mocne zabezpieczenie w postaci swojego literackiego pierwowzoru. Debiutancka powieść Kristóf napisana oryginalnie po francusku szybko została przetłumaczona na inne języki, ale dopiero po pewnym czasie doczekała się swojej premiery na Węgrzech.
Jak wspomina Slavoj Žižek, kiedy po raz pierwszy usłyszał o autorce „Dużego zeszytu”, miał wrażenie, że ktoś nieprawidłowo wymówił nazwisko Agathy Christie. Szybko jednak przekonał się, że horror przedstawiany przez tę nieznana mu dotąd pisarkę, która jeszcze jako młoda kobieta wyemigrowała do Szwajcarii po klęsce powstania 1956 roku, przeraża znacznie bardziej niż to, co odnajdujemy u angielskiej mistrzyni kryminału.
Bodor w chatce czarownicy
Kiedy wyruszający na front ojciec wręcza swoim dwóm synom (László i András Gyémánt) tytułowy zeszyt, nakazuje im, by skwapliwie notowali to, co ich spotka. „Chcę wiedzieć o wszystkim. O wszystkim. Niczego nie pomińcie” – powtarza. Jest rok 1944. Za chwilę matka zawiezie ich na wieś do nigdy niewidzianej babki, gdzie będą mieli większe szanse na przetrwanie.
Przygraniczna miejscowość, w okolicy której znajduje się dom babki, oglądana okiem Bergera ma w sobie coś z klimatu dzieł Ádáma Bodora, zatrzymanych pomiędzy bezlitosnym realizmem ciężkiego życia w karpackich górach a mitologizacją tej nie do końca określonej krainy. Rzeczywistość „Okręgu Sinistra” to świat, któryfascynuje i przeraża a jednocześnie zmusza czytelnika do zawieszenia wszelkich oczekiwań wobec logiki obserwowanych zdarzeń. Podobnie arena, na której rozgrywa się akcja „Dużego zeszytu”, przypomina scenę teatralną (zwłaszcza w doskonałych ujęciach z góry), , na której ciągnięte za sznurki marionetki odgrywają swój upiorny spektakl. Szász świadomie nawiązuje do konwencji baśni, nie zapominając o okrucieństwie nieodłącznie z nią związanym. Babcia (rewelacyjna rola Piroski Molnár), nie bez powodu nazywana przez wszystkich wiedźmą, głodzi chłopców i wyzywa od bękartów. Nocami, zaszyta w swojej chacie, która chyba tylko przez niedopatrzenie nie stoi na kurzej nóżce, wyciąga z ukrycia swe skarby i czule do nich przemawia. To w takiej scenerii, przy akompaniamencie wojennych wystrzałów, rozgrywa się dramat dwóch bezimiennych bliźniaków. Tu mają swój okręg Sinistra, w którym przetrwania muszą się nauczyć na prywatnych tajnych kompletach.
Szász świadomie nawiązuje do konwencji baśni, nie zapominając o okrucieństwie nieodłącznie z nią związanym. | Katarzyna Pochmara-Balcer
Gdy otrzymują od życia razy, nie poprzestają na nadstawieniu drugiego policzka, ale sami się po nim biczują i wierz, że w ten sposób przejmą kontrolę nad bólem, głodem i samotnością. Choć w tle szaleje II wojna światowa, równie dobrze mógłby to być jakikolwiek inny konflikt w dowolnie wybranym kraju; podobnie jak Bodorowskie Karpaty mogłyby być jakimikolwiek innymi górami, otaczającymi mityczną scenę wydarzeń w niedającym się uchwycić czasie.
Wojna, która przecież nie daje o sobie zapomnieć, przedstawiona jest u Szásza nie z punktu widzenia pisanej wielką literą, a zatem ciężkostrawnej Historii, lecz z perspektywy indywidualnej klęski, jaką oznacza dla bohaterów. Jest jedynie pretekstem, by zło, które zazwyczaj pozostaje w ukryciu, wyszło na powierzchnię, ujawniając swoją wszechogarniającą siłę. Z korzyścią dla filmu Szász nie skupia się na polityce, ale na jej skutkach dla indywidualnych losów. Z tego też powodu „Duży zeszyt” nie jest – i nie próbuje być –dziełem rozliczeniowym, tak jak to miało miejsce w przypadku „Zimnych dni” Tibora Cseresa (sfilmowanych w latach sześćdziesiątych przez Andrása Kovácsa), mierzących się z niezwykle trudnymi wydarzeniami 1942 roku, kiedy wojska węgierskie dokonały eksterminacji serbskiej i żydowskiej ludności Nowego Sadu.
Trzeba oddać Szászowi sprawiedliwość, że w tym aspekcie, w jakim jego film ma być obrazem rozpadu, społecznej dezintegracji, wzmagającego się strachu i dojmującego głodu, pozostaje dziełem niezwykle sugestywnym, choć mimo wszystko subtelniejszym od swego literackiego pierwowzoru. Na Węgrzech Szász spotkał się bowiem z dość kuriozalnymi zarzutami, że film w porównaniu z powieścią Kristóf nie jest wystarczająco brutalny.
Dorosłe dzieci mają żal
Niestety, stanowiące oś historii przykazanie ojca dotyczące zeszytu okazuje się jednocześnie jej przekleństwem. Synowie dają się poznać jako pilni uczniowie, sumiennie wypełniający powierzone im zadanie i opisujący w zeszycie traumy następujących po sobie dni. Do miana prymusa pretenduje również reżyser. Wszystko, co się bohaterom przydarza – zwłaszcza w wymiarze wewnętrznym – musi zostać widzowi objaśnione, jeśli nie w warstwie dialogowej, to za pomocą komentarzy z offu. Swoim brakiem powściągliwości Szász zaprzepaszcza pracę operatora Christiana Bergera, który misterną grą światłocieni snuje zniuansowaną, baśniową opowieść o nieoczywistej walce dobra ze złem.
Problem z oceną filmu Szásza wiąże się zatem z estetyczną nieprzystawalnością jego warstwy fabularnej – topornej, przegadanej, pozbawionej jakichkolwiek niedopowiedzeń – do subtelnej warstwy wizualnej. „Duży zeszyt” jest filmem zniszczonym przez nadmiar słów, przez obawę, że coś, co nie zostanie wyjaśnione do końca, mogłoby nie zostać właściwie zrozumiane. Taka niewiara w widza jest zazwyczaj grzechem śmiertelnym reżysera.
To dorośli są w filmie Szásza wyniszczeni i bezsilni wobec rzeczywistości. Na ich tle bracia ćwiczący się w okrucieństwie wydają się wzorem cnót. | Katarzyna Pochmara-Balcer
Problem również w tym, że wewnętrzna przemiana bohaterów, w tak dosłowny sposób przez nich samych werbalizowana, znacznie traci na autentyczności. Szász – jak zresztą wielu twórców starających się oddać w filmie dziecięcy punkt widzenia – zamiast ugiąć kolana i spojrzeć na świat z perspektywy dziecka, w nieletnich ciałach umieszcza dorosłe dusze. Dwaj bliźniacy cechują się nieprzeciętnym stopniem samoświadomości, niedostępnym dla wielu ukształtowanych już osób. Ich dojrzewanie do zła nie jest – jak w przypadku większości tego typu dzieł – bezwiedne, lecz dokonuje się celowo, jako szczegółowo zaplanowany projekt, nad którego realizacją mają pełną kontrolę. Szász czerpie wzorce z najlepszych odmian Bildungsroman (skojarzenie z węgierskim klasykiem Gézy Ottlika – „Szkołą na granicy” nasuwa się w pierwszej kolejności), choć w tym przypadku mamy raczej do czynienia z selbstbildung. Rzeczywistością „Dużego zeszytu” jest wojna, w powieści Ottlika obserwujemy natomiast codzienne życie szkoły wojskowej, która swoich kadetów kształci do życia w warunkach wiecznego zagrożenia. Nie bez znaczenia jest także sama kategoria granicy, która pojawia się w obu dziełach i dopuszcza całą paletę możliwych interpretacji.
Jeśli jednak miałby być „Duży zeszyt” opowieścią o dojrzewaniu, na początku należałoby pozostawić trochę przestrzeni dla niedojrzałości, młodzieńczych błędów czy wątpliwości. Scenarzyści jednak odbierają bohaterom szansę, by ci nieco pobłądzili. Kiedy dorośli zawodzą, a służąca do nauki czytania Biblia okazuje się bajeczką dla naiwnych, pod ich stopami nie otwiera się przepaść, a niebo nie staje w płomieniach. Pojawia się decyzja, by na zawsze pozbyć się słabości; po decyzji przychodzi konkretny plan działania. To dorośli są w filmie Szásza wyniszczeni, przywiązani do swoich ułomności i bezsilni wobec rzeczywistości. Na ich tle bracia ćwiczący się w okrucieństwie, nawet gdy torturują Bogu ducha winne żuki, wydają się wzorem cnót. To oni objaśniają księdzu molestującemu wiejskie dziewczyny, dlaczego przestrzeganie dziesięciorga przykazań jest pozbawione sensu i dają brutalną lekcję jego gosposi, którą przepełnia antysemityzmem. W tym tonie jest coś nieznośnie fałszywego, co bohaterów Szásza zmienia w bezkrwiste kukły, stworzone tylko po to, by zobrazować dawno ukształtowane poglądy twórcy.
„Duży zeszyt” jest jak poezja, której autor, przestraszony własną lapidarnością, do każdego zdania dołączył niepotrzebne przypisy. Mogłaby porażać samą siłą obrazu, gdyby potokiem banałów nie zmieniła go w zwyczajny landszaft.
Film:
„Duży zeszyt”, reż. János Szász, Węgry 2013.
[yt]Vod5fssgPXI[/yt]