Zliczanie głosów okazało się zadaniem zaskakująco trudnym, a oczekiwanie na wynik wyborów było ponad wytrzymałość emocjonalną wielu obserwatorów. Polskę ogarnęła powyborcza gorączka. Po prawdzie, niezupełnie bez powodu. Ale temperatura wciąż rośnie. Poniższe tezy mają na celu uporządkowanie powstałego zamieszania. Wstępne wyniki liczenia wskazują, że tez jest dziesięć.
Po pierwsze. Kampania wyborcza ma niewielkie znaczenie dla wyników wyborów. Kluczowe jest, kto znajdzie się na pierwszej stronie karty wyborczej. Połowa wyborców i tak nie będzie w stanie zrozumieć, na kogo głosuje. Dlatego jedna część z nich odda głosy nieważne, a druga zagłosuje na PSL (cóż, nie wiemy co prawda, komu poszczęści się za cztery lata).
Po drugie. Państwowa Komisja Wyborcza dała plamę. Szykowanie nowego systemu informatycznego na kilka miesięcy przed wyborami ze zbyt małym budżetem i bez dostatecznych testów nie było zbyt rozsądne. Niepowodzenie w opanowaniu histerii związanej z jego awarią to porażka chyba jeszcze większa. Dymisje w PKW to dobra droga. Nie zamyka jednak dalszej dyskusji o przyczynach wyborczych problemów.
Po trzecie. Partie polityczne też dały plamę. Opozycja, ze szczególnym uwzględnieniem PiS oraz SLD, postanowiła w złej wierze wykorzystać powyborcze zamieszanie do jego nieodpowiedzialnego potęgowania, dyskredytując całość wyborów. Koalicja za to, znów – ze szczególnym uwzględnieniem PO, szkodliwie bagatelizowała błędy w działaniu PKW i możliwość wyborczych nieprawidłowości. PSL głównie milczał, widać – zielono im.
Po czwarte. Przywrócenie matematyki na maturze było dobrą decyzją. Teza ta może się wydawać niezwiązana z wyborami, ale w obecnym stanie prawie nikt nie wierzy w to, że komisarze wyborczy potrafią dodawać – być może łącznie z nimi samymi. Jak inaczej wyjaśnić wiązanie awarii systemu informatycznego z zafałszowaniem wyników wyborów? Czy się dodaje powoli, czy szybko, rezultat powinien być taki sam. Wielu kandydatów znało swoje wyniki na długo przed ich ogłoszeniem – wystarczyło samodzielnie podliczyć głosy z protokołów w poszczególnych obwodach. Zafałszować wynik mogłyby tylko nieprawidłowości niezależne od systemu informatycznego.
Po piąte. Odpowiedzią na fałszerstwa wyborcze jest droga sądowa. Dbałość o jakość demokracji powinna się wyrażać w przestrzeganiu procedur prawnych. Jeżeli w określonych miejscach dochodziło do bezprawnych ingerencji w wynik wyborów, należy je dokumentować i zgłaszać do sądów, w ten sposób wspólnie zabiegając o wyższe standardy i wpływając na pociągnięcie do odpowiedzialności ewentualnych winnych.
Po szóste. Nie należy unieważniać wyborów. Postulat taki to niezwykle osobliwa odpowiedź na zarzut, że łamano wyborcze procedury. Nie istnieje bowiem procedura unieważnienia wyborów samorządowych jako takich. Trudno zaś wyobrazić sobie pomysł gorszy niż ten, by unieważnić je ustawą. Parlament – władza ustawodawcza wybierana w wyborach, nie powinna służyć do lustrowania wyników głosowania. Od oceny prawidłowości procedury wyborczej w odpowiednich okręgach mamy zaś sądy. To władza sądownicza powinna w przewidzianych prawem sytuacjach wybory unieważniać. Niezależnie od obaw niektórych konstytucjonalistów i komentatorów, że spowoduje to wrażenie chaosu – w istocie trudno o większy porządek niż przestrzeganie prawa.
Po siódme. Okupowanie instytucji państwowych nie jest pomysłem na podniesienie jakości demokracji. Gdyby zamętu było za mało, do akcji wkroczyli prawicowi performerzy pod wodzą Ewy Stankiewicz i Grzegorza Brauna. Niczym francuscy sytuacjoniści z lat 60., chcieli najwyraźniej obnażyć system, przejmując rolę komisji wyborczej (szkoda, że w końcu nie podliczyli głosów!). Ale akcji zabrakło głębi. Zamiast tego po prostu złamali więc prawo. Z pewnością pomyślą jednak raczej, że padli ofiarą wszechogarniającego „spektaklu”, którego rządów nie udało się przełamać.
Po ósme. Państwo samo daje powody, by histeryzujący krytycy czuli się upewnieni w swoich poglądach. Kiedy już wydaje się, że po niemal całym tygodniu wątpliwych atrakcji politycznych, słuszność przynajmniej raz stoi w całości po którejś stronie sporu, policja zatrzymuje dziennikarzy relacjonujących wydarzenie. Ręce opadają.
Po dziewiąte. Nie ma w Polsce kryzysu demokracji. A przynajmniej nie wywołanego wyborami. Jeżeli z punktu widzenia wartości demokratycznych coś w czysto wyborczym kontekście razi, to na przykład wypowiedzi członków obwodowych komisji wyborczych, którzy narzekali na ręczne liczenie głosów za 300 złotych. Demokracja to nie bezosobowy „system”, lecz zobowiązanie moralne wobec każdego obywatela. Członkostwo w komisji wyborczej to przywilej, a nie metoda zarobku. Tymczasem mamy bałagan i przesadne rozgorączkowanie – to raczej ono może prowadzić do kryzysu demokracji. Recepta na to wszystko jest klasycznie prosta. Tak prosta, że aż szokująca i niemożliwa. Wystarczy, żeby każdy robił, co do niego należy: obywatele, sędziowie, policja, dziennikarze, politycy parlamentarni i prezydent.
Po dziesiąte. Prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu należy się szacunek za to, że wyszedł naprzeciw całej scenie politycznej i używa swojego kapitału zaufania społecznego do redukowania powyborczej histerii. Ma to dobry wpływ na autorytet państwa. Prezydent stanął w tej sprawie na wysokości zadania.
Dodawanie to trudna sztuka. Czasem nawet program komputerowy, chociaż pracuje, to „niezbyt wydajnie (…) i nie zawsze liczy to, co nas interesuje” – jak zaświadczył sędzia Jaworski z Państwowej Komisji Wyborczej. Dlatego na koniec bonusowa teza-niespodzianka, która nie tak często interesuje komentatorów, a przy okazji wyborów samorządowych jest chyba ważniejsza od wszystkich pozostałych łącznie. Odwołuje się ona bowiem do demokratycznych wartości i znaczenia tych wyborów: w polityce lokalnej coraz silniejsza staje się obywatelska perspektywa sprawowania władzy. Logika partyjnych przepychanek coraz częściej okazuje się nieistotna z punktu widzenia wprowadzania rozwiązań wychodzących źródłowo od potrzeb lokalnych społeczności. Niektóre samorządy pokazały ponadto, że postulaty obywatelskich aktywistów, takie jak budżet partycypacyjny, mogą nie tylko trafić na podatny grunt w istniejących wcześniej strukturach organizacyjnych, ale że możliwe jest także zdobycie mandatów w nowych miejscach. Nawet jeżeli nie przekłada się to wprost na masowy wyborczy sukces poszczególnych osób związanych choćby z ruchami miejskimi, to widać, że stopniowo zmienia się nasza polityczna praktyka. Nie ma powodów, by ta zmiana logiki sprawowania władzy nie zagnieżdżała się w dłuższej perspektywie coraz bardziej w polityce krajowej, czyniąc ją tym samym lepszą.
* Artykuł został zmieniony. W pierwotnej wersji błędnie podano imię Grzegorza Brauna.