Ci, którzy owo intelektualne fałszerstwo popełniają, używają bardzo ostrych słów („sfałszowaliście wybory”), a uzasadniając ich użycie, podają fakty zupełnie nieodpowiadające treści formułowanego zarzutu („miało miejsce wiele nieprawidłowości”). Warto zwrócić uwagę na to, jak owa logika fałszerstwa działa. Świetnym tego przykładem jest wstępniak Michała Karnowskiego do ostatniego wydania tygodnika „W sieci”. Przyjrzyjmy się temu tekstowi dokładnie, zdanie po zdaniu.
Dowodów, że wynik wyborów samorządowych został zafałszowany, nie trzeba szukać daleko.
W związku z czym, czego dowiedzie poniższa analiza, nie trzeba ich również wcale podawać.
Przyznają to pośrednio sami przedstawiciele władzy.
Zwróćmy uwagę na logiczną zawartość tego krótkiego zdania. Wynika z niego, po pierwsze, że przedstawiciele władzy przyznają coś pośrednio. Sęk w tym, że przyznać coś można jedynie bezpośrednio. Pośrednio mogę zasugerować lub dać do zrozumienia, że – na przykład – gwizdnąłem koledze 10 złotych, ale przyznać, że tak właśnie było, mogę jedynie bezpośrednio. Po drugie, zauważmy co właściwie, zdaniem redaktora Karnowskiego, przyznają przedstawiciele władzy. Otóż przyznają, że dowodów dokonanego fałszerstwa wyborczego nie trzeba szukać daleko. Tym samym kwestia, czy w ogóle miało miejsce jakieś fałszerstwo, zostaje wyjęta poza ramy dyskusji. To, jak powiada klasyk, oczywista oczywistość. Tym samym poznajemy odpowiedź zanim w ogóle zdążyliśmy sformułować pytanie.
Platforma robiąca dobrą minę, ale zirytowana zachłannością koalicjanta, wymusza po cichu dymisję członków Państwowej Komisji Wyborczej. A przecież podobno jedyną jej winą było powolne liczenie głosów.
Wynika stąd, że fakt, iż szefowie PKW nie dotrzymali terminu ogłoszenia wyników wyborów, do którego sami się zobowiązali, nie może być wystarczającym powodem ich dymisji. Na czym opiera się takie przekonanie, Karnowski nie precyzuje. (Jest kwestią zdrowego rozsądku, że za „wtopy” przed kamerami płaci się słono – bez względu na to, ile było w tym czyjejś faktycznej winny). Z werwą deklaruje natomiast, że skoro przyczyną nie mogło być tempo liczenia głosów, to musiała nim być zachłanność koalicjanta, z którym wspólnie dokonano wielkiego przekrętu. Logiczna wartość tego rozumowania jest zerowa. To trochę tak, jak gdyby szkoleniowiec piłkarskiej reprezentacji Niemiec po porażce z Polską zadeklarował, że jego drużyna nie mogła przegrać z ekipą biało-czerwonych, co tym samym dowodzi, że sędziowie zostali przekupieni, a mecz był ustawiony. Skoro przyczyną porażki nie mogły być umiejętności, to musiał stać za nią jakiś szwindel.
Nietrudno również domyślić się, co wypisywałby redaktor Karnowski, gdyby do żadnych zmian w PKW nie dochodziło. Stawiam dolary przeciw orzechom, że twierdziłby, iż brak jakichkolwiek zmian przy tak rażących niedopatrzeniach to dowód na to, że miał miejsce wielki przekręt. Oto bowiem ci, którzy go dokonali nie tylko pozostają na swoich ciepłych posadkach, ale i (co „pośrednio przyznają sami przedstawiciele władzy”) zostaną za swój serwilizm sowicie wynagrodzeni. Schemat myślenia redaktora Karnowskiego jest więc niewywrotowy w popperowskim sensie. Każdy możliwy fakt empiryczny jest w stanie zinterepretować na swoją korzyść. Jego teorię w równym stopniu potwierdza dymisjonowanie członków PKW, jak i pozostawienie ich na miejscu. W tego typu myśleniu brak dowodów jest zawsze dowodem na to, że zostały one zniszczone.
Sama PKW nagle, przed drugą turą, alarmuje, że w komisjach liczących głosy nie można ich dzielić na kupki i każdemu dawać stosik, by porachował bez kontroli, że liczyć trzeba wspólnie. Widać, wiedzą, że to był powszechny proceder i sposób manipulacji.
Raz jeszcze widzimy odporność tej teorii na wszelkie możliwe fakty. Jeżeli PKW wyciąga jakieś wnioski z tego, jak przebiegały wybory w pierwszej turze, tym samym przyznaje, że sfałszowała ich wynik. Jeżeli natomiast przeciwnie, nie zmieniłaby na jotę swojego podejścia, oznaczałoby to, że z całą bezwzględnością, konsekwentnie realizuje powierzone jej zadanie. Każda możliwa zmiana jest dowodem manipulacji, brak jakiejkolwiek zmiany – potwierdzeniem, że trwa ona nadal w najlepsze.
A prezydent zamierza, jak ustalili autorzy głównego tekstu w tym numerze Marek Pyza i Marcin Wikło, scentralizować drukowanie kart wyborczych. Prezydent też, widać, zna prawdę. Wie, że w tym drukowani jest klucz do tak mocno podkręconego wyniku PSL i tak ukręconego wyniku PiS. Nasi dziennikarze jasno wykazują, że tą drogą mogły trafić do urn sfałszowane setki tysięcy głosów.
Ten fragment, wyznam Państwu szczerze, przerasta moje możliwości analizy pod każdym względem. Dowiadujemy się w nim, że prezydent zna prawdę; wie, że podkręcono wynik ludowców i ukręcono wynik pisowców. A wiemy, że wie, ponieważ „zamierza, jak ustalili autorzy Pyza i Wikło, scentralizować drukowanie kart wyborczych”. Nie mniej, nie więcej: jeżeli ktoś zamierza (a już szczególnie, kiedy ów zamiar ustalą Pyza i Wikło) scentralizować drukowanie kart wyborczych, znaczy to, że wie, iż sfałszowano wynik wyborów.
I jeszcze ostatnie zdanie tego fragmentu: wspomniani „dziennikarze jasno wykazują, że tą drogą mogły trafić do urn sfałszowane setki tysięcy głosów”. Czy jednak na pewno wykazać jasno, że coś mogło się zdarzyć, znaczy tyle samo, co wykazać, że faktycznie miało miejsce? Nie jestem miłośnikiem kryminałów, ale zawsze wydawało mi się, że chodzi w nich o to KTO zabił, a nie KTO MÓGŁ zabić…
Czytając to wszystko, miałem tylko jedno pytanie: dlaczego wolę wyborców skorygowano tylko o kilka procent? Przecież grupa trzymająca urny mogłaby, jeśli by tylko chciała, druknąć wyniki o kilkanaście punktów większe. Fakt, że kilka wystarczyło, by utrzymać władzę i kontrolę nad miliardami. Ale jednak – ludzkie pany!
No właśnie – dlaczego to jednak PiS wygrało? Możliwe odpowiedzi są dwie. Pierwsza: dlatego, że skala triumfu tej partii była tak miażdżąca, że nawet masowe fałszerstwa nie mogły tego zmienić. Do tej interpretacji Karnowski wyraźnie się nie przychyla, choć ma ona tę zaletę, że z łatwością dałaby się rozciągnąć wstecz. Mogłaby wytłumaczyć wszystkie klęski wyborcze prezesa. Więcej: mogłaby „dowieść” (rzecz jasna w nowym znaczeniu słowa, jakie nadaje mu Karnowski), że były one de facto pasmem jego sukcesów; że on wszystkie te wybory wygrał. Druga możliwa odpowiedź: PiS wygrało, ponieważ takie zmanipulowanie wyniku wyborów tym lepiej pomaga zakamuflować dokonaną manipulację. Bo przecież rzeczy mają się z nią dokładnie tak samo, jak swego czasu z mitycznym „układem” – jeśli go nie widać, to dlatego, że tak świetnie się skrył.