Beigbeder_okladka

Opisując w na poły autobiograficznej „Francuskiej powieści” swoją magdalenkę – scenę, od której zaczęło się jego wspominanie własnego życia (a przy okazji przemian klasowych we Francji drugiej połowy XX w.) – Frédéric Beigbeder przyrównuje to doświadczenie do więziennych doświadczeń Dostojewskiego, Wilde’a i Zoli. Wszak magdalenką francuskiego goldenboya były także kłopoty z prawem: zwinięcie przez policję za wciąganie kokainy z maski samochodu zaparkowanego przed modnym paryskim klubem. Proszek na poszczególne działki Beigbeder rozdzielał, rzecz jasna, złotą kartą kredytową. W areszcie spędził trzy noce. Trochę za krótko, by swoje zatrzymanie móc równać z katorgą w Omsku czy uwięzieniem w Reading, tak samo jak trochę brakuje kolorowym wódkom, wypijanym przez Beigbedera podczas poprzedzającego areszt rautu, do samogłosek Rimbauda, do których autor „29,99” z lubością je przyrównuje. Beigbeder sam zresztą przyznaje się do pewnego wyolbrzymienia, którym stara się zmyć z siebie przekleństwo pracownika reklamy, telewizyjnego showmana i członka celebryckich elit. Przekleństwo polegające na tym, że w kręgach intelektualnych nikt nie traktuje go poważnie.

Aby uzyskać ów efekt, Beigbeder sięga po odwołania do arcydzieł nie tylko francuskiej literatury. Po raz pierwszy zrobił to we „Francuskiej powieści”, jego najistotniejszym dokonaniu prozatorskim, które przyniosło mu Prix Renaudot. (Gdy Houellebecq zrobił z pisarza jednego z bohaterów swojej „Mapy i terytorium”, rzadko kiedy pisał o Beigbederze inaczej niż jako o autorze „Francuskiej powieści”). Teraz powtarza ten zabieg w „Pierwszym bilansie po apokalipsie” – eseju, w którym zastanawia się nad konsekwencjami upadku książki papierowej. Oczywiście nie on pierwszy zauważył, że czytanie w papierze i z ekranu iPada to dwie różne rzeczy. Już w 2008 roku Nicholas Carr na łamach portalu internetowego Slate ogłosił słynny esej, w którym wypunktował, że rewolucja technologiczna jest procesem, który zmienia sposób, w jaki czytamy, a Google – rozumiany jako synonim internetu – zgwałcił nam mózgi. Przyzwyczajeni do przeskakiwania między kartami przeglądarki internetowej nie potrafimy już, dodał Jacek Dukaj, wprowadzając do polskiego obiegu tekst Carra, skupić się na większej, spójnej całości. W samym tym odkryciu zresztą też nie ma nic nowego. To McLuhan miał powiedzieć, że media i technologie nie są li tylko pasywnymi przekaźnikami informacji, a Maryanne Wolf dodała, że ważne jest nie tylko co, ale i jak czytamy.

Sto książek, jakie należy przeczytać, jeśli jest się chłopcem z 6. dzielnicy

Jednak „weźmy konkretny przykład”, proponuje Beigbeder. „Czytanie w samolocie. Gdy ładna dziewczyna siedząca na fotelu obok przewraca stronice papierowej powieści, zawsze zdołamy dostrzec tytuł czytanej przez nią książki. A gdy czyta ją na tablecie, widzimy tylko logo w kształcie nadgryzionego jabłka”. Ekran, dodaje Beigbeder, jest komunistyczny, ponieważ uniemożliwia snobowanie się na czytanie danej książki – który to snobizm autor „Francuskiej powieści”, jako wychowany wśród modelek i irańskich księżniczek chłopiec z 6. dzielnicy Paryża, wysoko ceni – sprawia, że „geniusz zajmuje miejsce w jednym szeregu ze zwykłym blogerem. Lew Tołstoj i Katherina Pancol stają się identyczni, wtopieni w ten sam przedmiot. (…) proza Cervantesa trafia do tego samego szeregu, co Wikipedia; każda rewolucja ma na celu wyniszczenie arystokracji”. W tym krótkim fragmencie ze wstępu do „Pierwszego bilansu po apokalipsie”, wstępu przewrotnie zatytułowanego „Making of”, ujawnia się cały zamysł projektu Beigbedera. Odbywając krucjatę w obronie książki papierowej, odbywa on jednocześnie krucjatę w obronie czytania osobistego, a więc takiego, w którym proces lektury jest przyczynkiem do zmiany nie tyle światopoglądu czytającego, ile umiejscowieniem go w sytuacji czytania właśnie tej, a nie innej książki. „Spróbujcie przeczytać «W cieniu zakwitających dziewcząt», klikając w iPada – wtedy pogadamy”, proponuje ironicznie Beigbeder. (Nawiasem mówiąc – próbowałem. Nie polecam).

Beigbeder nie jawi się jednak jako obrońca modelu, o którym pisał Alberto Manguel, cytowany niedawno przez Piotra Nowaka w eseju „O nieczytaniu” – „miłej, niespiesznej lektury”, wybieranej zamiast „przedsięwzięć obiecujących bezpośrednią gratyfikację, oferujących złudzenie powszechnej konwersacji”. Wręcz przeciwnie, pisząc o upadku książki papierowej, Beigbeder zastanawia się przede wszystkim nad miejscem, jakie w nowym, technologicznym, dotykowym kanonie zajmą, nazywając rzecz za Mickiewiczem, księgi zbójeckie. Dokąd trafią? Cóż, wedle Beigbedera – donikąd. Nie ma dla nich miejsca w świecie cyfrowej lektury. Dlatego też przygotowuje w „Pierwszym bilansie po apokalipsie” listę stu książek, które należy przeczytać w papierze, zanim książki papierowe przestaną istnieć, a raczej – listę stu książek, jakie należy przeczytać w papierze, jeśli jest się chłopcem z 6. dzielnicy, który później zostaje pisarzem i celebrytą. Kreuje się przy tym na sztubaka, wiecznego gimnazjalistę w golfie, na wagarach, palącego papierosy w Café de Flore, dla którego istotniejsza od wartości literackiej dzieła, czy też – jak powiedziałby Allan Bloom – jego przynależności do rzędu wielkich ksiąg jest: wygląd autora, jego życie prywatne, snobizm i arogancja, „obecność zabójczych aforyzmów, ustępów, które ma się chęć wynotować albo wykuć na pamięć (punkt za każdy cytat wywierający wrażenie na kobietach)”, „erotyzm, zmysłowość prozy (punkt w przypadku erekcji, dwa – w przypadku orgazmu bez użycia rąk)”. Jednym słowem, Beigbeder tworzy listę tych utworów literackich, które wykreowały jego samego jako przedstawiciela francuskiej bourgeois-bohème. A właściwie nie one same, ale – mówiąc marketingowym językiem bliskim byłemu pracownikowi agencji reklamowej – ich wartość dodana. Jego wizja papierowych książek, które należy uchronić przed epoką cyfryzacji, nie jest wizją z „Fahrenheit 451” Raya Bradbury’ego i ekranizacji tej powieści autorstwa Truffauta, z pamiętną finałową sceną, w której każdy człowiek uczy się na pamięć jednej książki, by ją ocalić przed zapomnieniem. Liczy się to, co jest poza książką, a nie obiektywna treść utworu literackiego.

„Herman Hesse był międzywojennym Paulem Coelho”

Czy beigbederowa lista stu książek jest prowokacją? Ustawia on ją w opozycji do listy, jaką w 2001 roku sprokurowali czytelnicy „Le Monde” i klienci Fnaca (francuskiego odpowiednika Empiku), na której pierwsze miejsce zajmował „Obcy” Camusa, ostatnie zaś – „Nadja” Bretona. U Beigbedera ani Camusa, ani żadnego z jego dzieł nie znajdziemy. Podobnie zresztą jak żadnego z dzieł Bretona. Odnajdziemy za to (na miejscu setnym) „1979” Christiana Krachta, na miejscu pierwszym natomiast – „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Prócz nich zaś sporo francuskich dokonań literackich z drugiej połowy XX w., o których poza Francją nikt nie słyszał, Pielewina (pozycja 98), Coetzee (86), „Dzienniki” Kurta Cobaina (66), Millera, DeLillo, Rotha, Littela, Huntera S. Thompsona, Bukowskiego i Houellebecqa. Jak również pierwszą płytę francuskiej grupy rockowej Téléphone. Z pisarzy uznanych za XX-wiecznych klasyków – niewielu, wyłączając Marqueza, Hessego, Bataille’a, Kerouaca, Gide’a i Malapartego (zabrakło Joyce’a albo Prousta). Każdą z tych książek Beigbeder na kilku stronach eseju opisuje, dodając sprokurowaną własnoręcznie notkę o autorze. I z opisu, i z notki przebija dezynwoltura intelektualisty, który w równym stopniu posiadł znajomość zakamarków literackiej biblioteki, jak i uroku życia w świetle kamer. Na przykład: „Herman Hesse był międzywojennym Paulem Coelho: pisał newage’owe baśnie, zanim jeszcze wymyślono New Age”. Albo nota o Hanifie Kureishim: „To ktoś taki jak Salman Rushdie, z tym że jego książki nadają się do czytania”. Albo o Marquezie przy okazji „Rzeczy o mych smutnych kurwach”: „Każdy pisarz kończy jako perwersyjny dziad: zbyt duża moc uwodzenia, zamiłowanie do manipulacji, do permanentnej fantasmagorii”.

Beigbeder pisze o literaturze tak, jakby już dawno pogodził się z tym, że nie jest przez poważnych krytyków traktowany na serio. Nie można jednak powiedzieć, by w „Pierwszym bilansie po apokalipsie” proponował czytelnikowi swoją intymną, prywatną lekturę. Wręcz przeciwnie, narracja na temat literatury w ogólności, jaką prowadzi, przeskakując między książkami wydanymi w różnych okresach i poruszającymi diametralnie różne tematy, rości sobie prawa do pewnego rodzaju uniwersalności. Jakiej? Właśnie takiej, do jakiej aspiruje sam Beigbeder, brylując to w kronice towarzyskiej, to znów w poważnym kwartalniku. Autor „Francuskiej powieści” zdaje się chętnie i taśmowo produkować zabawne blurby reklamowe, jakich poważny wydawca nigdy nie umieściłby na okładkach swoich książek, a którymi wymieniają się w kuluarach goście eleganckich przyjęć. Na przykład takimi, jak ta o Pielewinie i jego „Generation «P»”: „Tak, przyznajmy, że mamy Rusków za przepitych wódą kretynów w uszankach na głowach i z kurwami w głowach, którzy tańczą kazaczoka w willach w Saint-Tropez i zalewają się łzami, licząc stracone miliardy po ostatnim krachu na giełdzie”.

Nieznana literatura XXI w.

Istotne w „Pierwszym bilansie po apokalipsie” są dwie rzeczy. Po pierwsze, beigbederowe zarzekanie się, że przedstawia czytelnikowi sto książek XX w., chociaż część z wymienianych przezeń utworów powstała już w XXI stuleciu. Beigbeder zdaje się przez to mówić, że literatura XXI w., jakakolwiek by nie była, jeszcze nie powstała, a najbardziej nawet awangardowi według niego pisarze, tacy jak Easton Ellis, tkwią w technologicznej pułapce pisania na potrzeby książki papierowej – tego, jak ujął rzecz Umberto Eco w eseju „O bibliotece”, najlepszego wynalazku z możliwych. Autor „Francuskiej powieści” podkreśla tym samym, że literatura XXI w. – jeśli powstanie – będzie musiała być, z technologicznych względów, literaturą zupełnie inną od XX-wiecznej, którą niby i można czytać na ekranie iPada (ba, są nawet powieści, które powstały już po rewolucji czytników), ale jest to czytanie niekompletne, wybrakowane. Po drugie, kwestia kanonu. Już beigbederowa lista znacząco – i to nie tylko w granicach prowokacji – odbiega od tego, co zwykło uważać się za XX-wieczny kanon. Spis stu książek, które należy przeczytać przed cyfrową zagładą, to kanon już mocno nadszarpnięty przez bandę barbarzyńców czytających Prousta na iPadzie. W obliczu niemożności ustalenia ogólnie przyjętej listy stu najważniejszych książek Beigbeder zdaje się mówić, że ta nieznana jeszcze literatura XXI w. będzie musiała ustalić własny kanon, pozostający li tylko w dialogu z samym sobą.

„Making of” kończy po trosze groteskowa zapowiedź. „«Pierwszego bilansu po apokalipsie» nie można ściągnąć z żadnej strony internetowej. Wszelkie wersje dostępne na nośniku innym niż papier są zatem fałszywe bądź pirackie. Każdy, kogo przydybię na czytaniu tego z ekranu, ma ode mnie w ryj. Zrozumiano?!”, krzyczy do czytelnika Beigbeder. Francuz kładzie tym sposobem pierwszy kamień pod fundamenty własnej wizji literatury XXI w. – takiej, w której, inaczej niż chciał tego dawno temu Flaubert, autor wcale nie jest ukryty. Odwołując się w swoim utworze – przedmiocie do czytania, dzięki któremu znajdujemy się w samej sytuacji czytania – zawadiacki Beigbeder-autor wychodzi ze swojego eseju o książkach. Grożąc daniem w ryj (i dając w ryj każdemu poważnemu krytykowi literackiemu dezynwolutrą, z jaką ułożył swoją listę), Beigbeder domaga się, by to, co niegdyś sprawiało, że nigdy nie był przez krytyków traktowany poważnie – słabość do celebryctwa, do nadmiernego promowania swojej osoby, a nie swoich książek – tym razem znaczyło o istotności jego figla na temat literatury XX w. Każdy, kto odczytał beigbederową zapowiedź bitki na Kindle’u, iPadzie czy Galaxy Tabie, może w zbiorze swoich książek na urządzeniach tych stworzyć dwa katalogi. Do jednego wrzucić naprzód wszystko, co może i czytało się kiedyś w papierze z czerwonymi uszami pod kołdrą, a czego dzisiaj już się w EPUB-ie czy MOBI z czerwonymi uszami nie czyta. Ten folder powinien nosić nazwę „E-booki świeckie”. Drugi, do którego jako pierwszy trafi esej Beigbedera będzie się nazywał „E-booki zbójeckie”.

 

Książka:

Frédéric Beigbeder, „Pierwszym bilansie po apokalipsie”, przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2014.