Karnawału nie będzie

W latach 2003–2010 latynoskie PKB rosło w tempie średnio 5 proc. rocznie. To pozwoliło wielu państwom regionu na ograniczenie bezrobocia i ubóstwa, podwyższenie wynagrodzeń oraz wzmocnienie klasy średniej. Jednakże mało który kraj wykorzystał ten okres na zmierzenie się z odwiecznymi bolączkami strukturalnymi: niską jakością edukacji, nikłą innowacyjnością gospodarki, słabo rozbudowaną infrastrukturą transportową czy powszechną korupcją.

Teraz, w warunkach spowolnienia gospodarczego – wynikającego z wyhamowania chińskiej „lokomotywy” i związanego z tym spadku światowych cen surowców naturalnych – problemy strukturalne krajów Ameryki Łacińskiej ponownie wypłynęły na wierzch. Zgodnie z prognozami Międzynarodowego Funduszu Walutowego w ciągu najbliższych pięciu lat średni roczny wzrost PKB dla regionu ma wynieść zaledwie 2,7 proc. Szansa, że uda się pobudzić gospodarkę poprzez dalszy wzrost wydatków budżetowych jest niewielka, albowiem obecny szok ma charakter podażowy, nie popytowy. Tymczasem w ciągu ostatniej dekady większość rządów zdążyła już rozbudzić oczekiwania i aspiracje społeczeństw. To wszystko sprawia, że w najbliższych miesiącach możemy spodziewać się wzrostu społecznych i politycznych napięć praktycznie w całym regionie.

Wenezuelska katastrofa

W szczególności dotyczy to Wenezueli pod rządami Nicolasa Maduro – namaszczonego na stanowisko prezydenta przez zmarłego półtora roku temu Hugo Chaveza. Chociaż Wenezuela posiada największe na świecie potwierdzone rezerwy ropy naftowej i należy do jej czołowych eksporterów, to od kilku lat – przez niegospodarność ekipy rządzącej i chroniczną korupcję – zmaga się z coraz poważniejszymi trudnościami gospodarczymi. Aktualnie inflacja przekracza 60 proc. rocznie, PKB spadło w ubiegłym roku o 5 proc. W sklepach brakuje podstawowych produktów żywnościowych i higienicznych, a w szpitalach sprzętu i leków.

W ciągu ostatnich tygodni cena baryłki ropy naftowej na światowych rynkach spadła o ponad 40 proc. Brzmi to jak wyrok dla Wenezueli, która eksportuje praktycznie tylko „czarne złoto” (stanowi ono 97 proc. wartości jej eksportu), a importuje wszystko inne. Gwałtownie rośnie dziś ryzyko bankructwa, a wraz z nim – niebezpieczeństwo rozlewu krwi. Rząd, zamiast rozmawiać z opozycją, wtrąca jej liderów do więzienia. Prezydenta popiera już tylko jedna czwarta społeczeństwa. Trudno jednak spodziewać się, aby chaviści łatwo oddali władzę. Prędzej dojdzie do puczu wewnątrz ekipy rządzącej, potwierdzającego coraz silniejsze polityczne wpływy armii. Wenezuela może także zamienić się w latynoską Somalię, krainę przemocy i bezprawia. W tym kontekście, szczególny niepokój budzi brak zaangażowania innych państw regionu w pokojowe rozwiązanie kryzysu.

Duchy przeszłości

Ze spadkiem światowych cen surowców lepiej radzi sobie Meksyk. Na tle reszty regionu jego gospodarka jest wyjątkowo otwarta, eksport bardziej urozmaicony, a instytucje polityczne i ekonomiczne zdecydowanie bardziej stabilne i głębiej zakorzenione. A jednak, również dla tego kraju, rok 2015 może okazać się przełomowy – i to nie bez związku z kwestią surowcową.

W Meksyku obserwujemy upadek politycznego mitu, który przez ostatnie dwa lata był starannie konstruowany przez prezydenta Enrique Peña Nieto i jego gabinet. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, który zaangażował cały aparat państwowy w wojnę z kartelami narkotykowymi, Peña Nieto postawił na rozwój gospodarczy kraju. Udało mu się przeprowadzić odważne reformy: liberalizację rynku telekomunikacyjnego i otwarcie sektora naftowego na inwestycje prywatne. Na arenie międzynarodowej Meksyk zaczął być postrzegany jako nowy ekonomiczny lider Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza w sytuacji spowolnienia obserwowanego w Brazylii. Kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego zostały zepchnięte na dalszy plan.

Gdy jednak we wrześniu tego roku doszło do masakry 43 studentów w miejscowości Iguala, rządowa narracja na temat „nowego Meksyku” rozpadła się w drobny mak. Prędko okazało się, że masakry dokonała mafia narkotykowa – na zlecenie lokalnych władz i przy wsparciu lokalnej policji. Na tym tle doszło w całym kraju do masowych protestów, podczas których domagano się nie tylko ukarania sprawców zbrodni, ale także ustąpienia prezydenta Peña Nieto. W listopadzie protestujący obrzucili Pałac Prezydencki koktajlami mołotowa.

Do wzrostu niepokojów dodatkowo przyczyniła się nieporadność prezydenta, który zamiast próbować uspokoić nastroje społeczne wybrał uczestnictwo w organizowanym przez Chiny szczycie APEC. Jakby tego było mało, w tych samych dniach wybuchł skandal wokół wartej ponad 6 mln dolarów prywatnej willi żony prezydenta. Jej „Biały Dom” został wybudowany przez firmę powiązaną z inwestorami, którzy uzyskali od rządu lukratywny kontrakt na budowę szybkiej kolei.

To wszystko wywołało uśpione duchy meksykańskiej przeszłości – korupcję i przemoc, z którymi kojarzone są ponad siedemdziesięcioletnie rządy Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (1929–2000). To z jej szeregów wywodzi się obecny prezydent. Na przyszły rok zaplanowane są przetargi na inwestycje w sektorze naftowym, jednak mało kto w Meksyku wierzy jeszcze, że będą one wolne od korupcji. Trzeba pamiętać także, że spadek cen ropy naftowej na światowych rynkach oznacza, że potencjalni inwestorzy będą bardziej ostrożni, a tym samym rząd prawdopodobnie nie uzyska wcześniej zakładanych zysków z prywatyzacji. To z kolei zwiastuje wzrost gospodarczy niższy od planowanego.

Peña Nieto ma przed sobą jeszcze cztery lata prezydentury. Jednakże zarówno jego polityczna wiarygodność, jak i fiskalne pole manewru, są w tej chwili mocno ograniczone. Aby odzyskać przestrzeń do rządzenia, musi poświęcić uwagę dotąd zaniedbanym kwestiom bezpieczeństwa oraz odzyskać zaufanie obywateli. W przeciwnym razie, protesty nabiorą na sile, a reformy spalą na panewce.

W przedpokoju

W 2015 r. Kolumbia ma szansę stać się jasnym punktem na tle innych krajów latynoamerykańskich – jeżeli faktycznie dojdzie do podpisania historycznego porozumienia kończącego pięćdziesięcioletnią wojnę domową.

W trwającym od 1964 r. kolumbijskim konflikcie brało udział wiele stron: lewicowe partyzantki, prawicowe grupy paramilitarne, wojsko, kartele narkotykowe, a także rozmaite grupy kryminalne. Wojna pochłonęła prawie 220 tys. ofiar, z czego ponad 80 proc. stanowili cywile. Dopiero niedawno pojawiła się perspektywa definitywnego zakończenia tej wojny, w związku z trwającymi od dwóch lat rozmowami pokojowymi między rządem a najstarszą lewicową partyzantką Ameryki Łacińskiej, Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC). Prezydent Juan Manuel Santos liczy na to, że w ciągu najbliższych trzech miesięcy uda się wypracować porozumienie, które stałoby się przedmiotem ogólnonarodowego referendum przy okazji organizowanych w październiku 2015 r. wyborów samorządowych.

Ale Kolumbijczycy, początkowo pełni entuzjazmu wobec procesu pokojowego, są w tej kwestii coraz bardziej podzieleni. Negocjacje wkroczyły w decydującą fazę i dotyczą obecnie najbardziej kontrowersyjnych zagadnień – ewentualnej amnestii dla przywódców i szeregowych członków FARC (mimo tego, że mają oni na swoim koncie liczne masakry cywilów) oraz możliwego wejścia partyzantów do polityki. Rosnącym poparciem cieszy się ruch polityczny poprzedniego prezydenta Kolumbii, Álvaro Uribe Veleza, który nawołuje do „pokoju ze sprawiedliwością” (hiszp. paz con justicia), sprzeciwiając się jakimkolwiek ustępstwom wobec FARC-u.

Dlatego także w Kolumbii istnieje ryzyko społecznych niepokojów – jeżeli rząd nie zachowa się jak wytrawny terapeuta, umiejętnie przeprowadzając społeczeństwo do fazy postkonfliktowej; jeśli nie dopilnuje, by pokój z FARC faktycznie oznaczał koniec przemocy w tym kraju. Póki co, Kolumbia znajduje się, co najwyżej, w „przedpokoju”. Ale to już i tak olbrzymi sukces.

Cuba libre?

Analogiczne wątpliwości dotyczą przyszłości Kuby. Dopiero co ogłoszona przez Baracka Obamę i Raula Castro odwilż, która zakłada odbudowę stosunków dyplomatycznych między Stanami Zjednoczonymi i Kubą, ma bez wątpienia wymiar historyczny. Otwiera przestrzeń dla przemian gospodarczych i politycznych na wyspie, a jednocześnie zaświadcza, że USA chcą odzyskać przywództwo polityczne na Półkuli Zachodniej. Warto zauważyć, że gospodarcze tarapaty Wenezueli, która przez ostatnie lata podtrzymywała reżim w Hawanie dostawami taniej ropy, były prawdopodobnie jednym z kluczowych powodów, które skłoniły braci Castro do politycznych ustępstw. Nie bez znaczenia był także fakt, że w samych Stanach Zjednoczonych w odwrocie znaleźli się zwolennicy twardej polityki wobec Kuby, coraz powszechniej uznawanej za bezskuteczną.

A jednak nowa sytuacja zawiera w sobie szereg niepewności i niebezpieczeństw. Bracia Castro jak dotąd nie wyrazili gotowości do jakichkolwiek reform w duchu demokratycznym. Istnieją też obawy, czy uda się przeprowadzić przez Kongres inicjatywę zniesienia amerykańskiego embargo na handel z wyspą. Wreszcie, jeśli nawet założymy, że zmiany polityczne i gospodarcze na Kubie są nieuniknione, to pozostaje pytanie o to, w jakim kierunku i jaką ścieżką będą przebiegać? W przeciwieństwie do socjalizmu w wydaniu środkowoeuropejskim, który przez obywateli mógł być postrzegany jako narzucony z zewnątrz, w przypadku Kuby system komunistyczny stanowi coś na kształt narodowej zdobyczy. Rewolucja odegrała i wciąż odgrywa kluczową rolę jako czynnik narodowotwórczy. Dlatego bardziej prawdopodobny jest scenariusz chińsko-wietnamski, zakładający kohabitację partii komunistycznej z gospodarką rynkową. Albo scenariusz meksykański, w ramach którego rewolucja zostałaby zinstytucjonalizowana, pozwalając na stopniową transformację i modernizację gospodarczą oraz budowę podstaw pod pluralizm polityczny.

Wciąż jednak pozostaje pytanie, na czym konkretnie miałaby polegać „wolna Kuba”? Jeśli bowiem za parę lat miałaby stać się dla USA tym samym, czym była przez rewolucją z 1959 r. – czyli ośrodkiem wypoczynkowym, wielkim kasynem, pralnią brudnych pieniędzy i bazą militarną naraz – wówczas trudno o optymizm.